Triptych consutuum in temporis
Operis pars prima
Ada Szpilka
Licencja Creative Commons CC BY-NC-ND 4.0
Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 4.0
https://creativecommons.org/licenses/by-nc-nd/4.0/legalcode.pl
C.H.E.M.E.I.A.
To, co ludzie zachodu nazywają alchemią, uchodziło za sztukę wywodzącą się ze starożytnych badań nad tym, jak przekształcać „ziemiste” metale w „złoto” w połączeniu z przemyśleniami na temat zaklęć alchemicznych oznaczających zmianę lub transmutację, a także z wiedzą zmierzającą do zdobycia kamienia filozoficznego (V.I.T.R.I.O.L.). Większość autorów zgodziła się, że słowo „chemia” ma egipskie pochodzenie, oparte na starożytnym egipskim słowie kēme (chem), które oznacza ziemię i było używane w odniesieniu do żyzności równin zalewowych wokół Nilu. Niektórzy jednak twierdzą, że słowo „chemia” ma greckie pochodzenie, oparte na greckim słowie χημεία (chemeia) oznaczającym „odlać razem” lub „wlać razem”. Pojawiają się również opinie, że słowo alchemia pochodzi od greckiego słowa oznaczającego „sztukę egipską” Tradycyjnie uważano, że nauka alchemii wywodzi się od wielkiej egipskiej postaci nazwanej przez Greków Hermes Trismegistus
“...A Sen ześlij na ostatek łagodnym i miękkim dotykiem Wieczności, aby stać się ze mną Jednym i uwolnić to, co nieuniknione... “
Prologue...
(Sen o Krysztale Zagubionej Myśli)
15 października 00:00
Morfeusz karmił uwodzone snem dusze, opatrywał ich rany słodyczą spokojnego śnienia. Od początku i bez końca... Był Władcą Pałacu Snów, ale poddawał się w niewolę nadchodzących sennych emanacji żywych. Pragnął przesyłać im w czasie nocy słońce rozpromienione radosnym oddechem ciepła. Ludzie powracali do jego twierdzy każdym upadkiem dnia i odchodzili świtem. Przepływali przez świat odległy ich ciałom, skryty pod bramą powiek. On zapraszał te dusze do ich światów. Pomagał je odkrywać i budować. Nigdy jednak nie potrafił urealnić mglistych marzeń. Dręczyło go to i snuł się bezradny przez korytarze labiryntów jaźni. Kiedyś nastąpił wstrząs. Jedna z jego nigdy niedokończonych myśli upadła na posadzkę sennych marmurów i zaginęła, rozpływając się w potężniejącej ciszy rozścielonej pod sklepieniami pałacu. Morfeusz pogrążył się w rozpaczy. Jego serce czuło piękno tej zagubionej myśli, ale dusza nie znała esencji wypełniającej ową myśl życiem. Umknęła ona jego uwadze zanim ja poznał. Wiele dusz przepłynęło przez senne komnaty. Morfeusz nadal odkrywał piękno sennych światów przed swoimi gośćmi, ale czynił to z pękniętym sercem. Jego zapał zgasł, pogrążony w bólu, gdyż serce szeptało ze była to myśl potężna. Jeden z wielu gasnących dni przyniósł cud. Na podłodze, przy bramie prowadzącej do świata jawy, z nicości trysnęła Światłem kryształowa kula. Morfeusz podniósł ją i jego serce zalała fala ciepła. W tej kuli spoczywała Zagubiona Myśl. Morfeusz nie potrafił do niej dotrzeć, ale radość nakazała mu ustawić kulę na postumencie w komnacie powitalnej. Nazwał ją Kryształem Zagubionej Myśli i samo patrzenie na nią wzbudzało w nim jasną i czystą radość. Nawiedzające pałac dusze lgnęły do kryształu. Władca snu przyglądał się im długo, zanim zrozumiał. Ten kryształ spełniał ich marzenia. Urealniał je. Zsyłał pragnienie na ścieżkę prowadzącą do szarego życia, gdzie przyoblekała się rzeczywistością. Niepokój wdarł swe macki bólu w Morfeusza, gdy ów dostrzegł drobną skazę na krysztale. Długo śledził jej rozwój, bowiem każdej nocy skaza rosła. Najpierw nieśmiało stała się rysą, potem zaś pęknięciem, coraz dłuższym. Kryształ tracił życie. Coraz mniej światła wydobywało się z gasnącego wnętrza. To złe myśli zabijały go. Raniły, a mimo to klejnot Pałacu snów musiał je spełniać, a Morfeusz nie mógł temu zapobiec. Kryształ przyrósł do postumentu, a dusze nawiedzały go dalej. Gorycz zalęgła duszę Pana nocnej mgły. Gorycz pełna łez bezsilności. Morfeusz przygasł. Jego przygarbiona sylwetka karlała pod brzemieniem rozpaczy. Odnaleziona i nigdy niepoznana myśl sczezła, zasztyletowana ludzką podłością przenikająca nawet do tego świata. Tuż przed bladym przedświtem, zraszającym niebo bezgłośnym jękiem utulonego w ramionach bólu Morfeusza, główną bramę przekroczyła młoda kobieta. Jej oczy lśniły niezwykłym blaskiem. Ona jedyna często przyglądała się Władcy pałacu, nie dbając o własne senne światy. Podeszła wolno do Kryształu i skromnie spuściła głowę. Gdzieś z wnętrza postumentu wysnuło się ciche błaganie. Kryształ oczekiwał na ostatni cios. Teraz niezależnie od tego, jakie miało być marzenie, jego struktura musiała pęknąć i zgasnąć. Kobieta wzięła Kryształ w dłonie, a On przylgnął do nich, porzucając niewidzialne więzy łączące go z postumentem. W jednej chwili Pałac wypełniła ciemność, krzyk rozpaczy Morfeusza i grzmot pękającego Kryształu, zwielokrotniony jękiem błądzącego po pałacu echa. Morfeusz ukrył twarz w dłoniach i gorzko załkał. Mrok powoli rozsnuł kotarę szczelnie wypełniającą Pałac Snów. W miejscu gdzie stała kobieta tętnił czysty blask, a gdy i on ustąpił nieco, oczy Morfeusza dostrzegły leżące na podłodze poczerniałe resztki Kryształu. Między nimi leżała świetlista kula. Kryształ odrodził się, a Morfeusz wyczuł w nim zmianę. Był inny. Gdzieś w głębi serca wykluła się nadzieja, karmiona płynącą z kryształu emanacją dobroci. Teraz Pan Snów poznał tę zmianę. Klejnot Pałacu stał się Światłem, spełniającym jedynie czyste Marzenia. Łza rozświetliła ulgą oczy Morfeusza. On wiedział, że ten kryształ już nie pęknie. Uświęcony ofiarą czystego serca kobiety, jej bezinteresownym blaskiem, Kryształ stał się wieczny, a Kobieta stała się Nim...
Księga Legend Usheami
Digressus
10 stycznia 11:45
exuvium
Lena obudziła się z uczuciem pustki. Zupełnie, jakby ktoś jej wyciął, wyszarpał wręcz kawałek mózgu. Usiłowała wstać, mocując się z oblepiającymi oczy pływającymi plamami cienia, gdy pochylił się nad nią lekarz.
- Jest pani jeszcze słaba, proszę nie wstawać. - Mężczyzna wyglądał przez chwilę niczym anioł w białej szacie. Wraz z powracającą ostrością widzenia okazała się ona zwykłym, noszącym pierwsze objawy zużycia lekarskim kitlem.
- Ktoś chce się z panią zobaczyć, czy może? - uśmiechał się uspokajająco. Kiwnęła głową, choć ciągle jeszcze świat pokrywała rozmywająca kontury mgiełka. Mimo to widziała zdecydowanie lepiej niż przed chwilą. W ustach i na języku drapał goryczą posmak jakiegoś metalu, a krtań była lekko spuchnięta.
- Proszę się nie niepokoić. Zapewne martwi panią krtań – Facet jest domyślny, przemknęło jej przez głowę w ogólnym chaosie myśli.
- To efekt często występujący po operacjach. Musieliśmy włożyć pani do gardła taką dość nieprzyjemną rurkę, ale to umożliwiło nam udzielenie pani pomocy – uśmiechał się ciągle.
- Kto chce mnie widzieć? - wyszeptała prawie bezdźwięcznie, unikając bolesnych drgań krtani
- Pani mąż i córeczka – popatrzył na nią pytająco. - Mam ich poprosić?
- Kto? Zaraz, czyj mąż, jaka córeczka? - zajęczała. Lekarz przyjrzał jej się tak dokładnie, jak jeszcze nigdy dotąd...
- Czy pamięta pani, jak do nas trafiła? - Jego głos niósł miękkie zapytanie, które nie budziło żadnej odpowiedzi. W głowie bulgotała gniewem pustka. Bulgotała coraz gwałtowniej. Lena usiłowała przypomnieć sobie wczorajszy dzień. Przed oczami miała jednak tylko plecy Krzyśka, grającego w durnego RTSa. Potem zasnęła. Teraz budziła się w szpitalu a na odwiedziny czekał rzekomo jej mąż i córka. Logiczny bunt poderwał do nerwowego trzepotania rzęs. Gałki oczne przez chwilę błysnęły białkami, po czym uciekły pod powieki. Płuca nabrały histeryczną ilość powietrza, ale boląca krtań nie zacisnęła się na wypychanym w próbie krzyku strumieniu gazu. Lena jedynie głośno syknęła, opadając bezwolnie na łóżko. Palce zaciśnięte przez moment kurczowo na metalowej rurce stelażu łóżka rozwarły się, gdy żyłami popłynęła mieszanka Doxymopiny i Tiserciminu. Środek rozluźniający wstrzyknięty przez czujnego lekarza. Związek kilku substancji czynnych skutecznie rozluźnił naprężone ciało. Blokada powstrzymała neurony od nadmiernej eksploatacji mięśni. Przy okazji ustąpiły mimowolne wyładowania w części płata głównego. Mózg potrzebował trochę czasu na oswojenie się z sytuacją mocno obciążającą psychikę. Podświadomie część neuronów rozsiewała zapytania o bufor bezpieczeństwa dla pamięci. Pamięci, której nie było. Drobne zdanie wywołało lawinę kroczków zmierzających ku odkryciu odpowiedzi na pytania: “Co się stało”, “O czym ten ktoś mówił” i “Czy to sen?”. Póki co, ulegająca czarowi Difuroksyny jaźń poznała odpowiedź jedynie na ostatnie pytanie. Była to odpowiedź przecząca.
Opus...
15 października 23:30
ecdysis
Jej głowa miękko spoczęła na poduszce. Przed sobą miała skryte w T-shirt plecy. Czy tego szukała uciekając od poprzedniego, szarego i zakłamanego życia? Czy szukała cholernych, oddalonych teraz niczym Księżyc od Ziemi pleców? Nie tak wyobrażała sobie bliskość. Nie tak miało wyglądać wspólne życie. Ciemność przecedzał błękitnawy blask monitora. Jej ciemne oczy odbijały tę nierealną poświatę wygenerowaną przez szumiące kawałki krzemu i miedzi opakowane blaszanym pudłem. Cały świat Leny... Teraz były nim plecy. Milczące, nieobecne i dalekie. Grające w kolejną wersję Warcrafta, pieprzone, egoistyczne plecy. Tuż zza progu snu dobiegał monotonny szum. Myśli przeszył dreszcz umarłego dnia. Kilka zapomnianych prawd, kilka złotych myśli przegalopowało z sennym śmiechem przez głowę. Noc, czas cichej prawdy i nagości wobec siebie, nawoływała ją ku sobie, pośród echa teraźniejszości stającej się właśnie dniem wczorajszym. Noc zapraszała ją w objęcia snu. Plecy rozmywały się w gęstniejących oparach równego, uciekającego od rzeczywistości oddechu. Gdzieś z labiryntu snów wybiegł Pegaz. Była teraz po tamtej stronie, a dzień stał się ledwie wyczuwalnym strzępem wspomnienia. Pegaz roztaczał wokół siebie tę woń magii, za którą szła całe życie. Dobrej, czystej i pięknej. Magii niewyczuwalnie otaczającej jej myśli każdego dnia i pojawiającej się pod konkretną postacią skrzydlatego konia każdej nocy. Magii Opiekuńczej i ciepłej. Kojącej. Ten świat znała bardzo dobrze i uwielbiała ów moment, gdy resztki jawy odpadały od wyzwalającego się z nich bytu astralnego. Te resztki realności przypominały martwe i niepotrzebne egzuwium, porzucane w trakcie wylinki. Sen - dom. Asylum niespokojnej duszy i pieszczota utęsknionego misterium wolności. Teraz, wolna od zmartwień, zbliżała się do Świątyni Morfeusza, by dotknąć Kryształu Czystego Snu. Tym razem jednak nie było go na swoim miejscu.
(…)
Krzysztof sapnął. Coraz trudniejsza ta kampania. Oddziały przedzierały się przez kolejne nieznane mu rubieże i nagle znikały, jakby ktoś wyłapywał je spoza zasięgu widzenia. Partyzantka elfów? Niemożliwe, rozgromił ją niedawno. Tak niewiele trzeba było, aby wszystko dopiąć na ostatni guzik i sięgnąć po cesarską koronę. Teraz to niewiele zaczynało się rozrastać. Opracowana i poparta doświadczeniem skuteczna taktyka zdechła tuż przed finałem. Jednostki topniały, lecz morale w armii było ciągle wysokie... Starał się utrzymać informacje o znikaniu jednostek w tajemnicy. Z knowań przywołał go ku rzeczywistości podmuch zimnego powietrza. Miał lodowate plecy. Odwrócił się i rzucił szybko okiem na łóżko. Na szczęście spała, zatem mógł dokończyć dzisiejsze plany podboju. Poza tym dzięki równemu oddechowi Leny uniknął dziś wyrywającego go brutalnie ze świata strategii i zwycięskich bitew, rzuconemu kąśliwie spod kołdry "pojebało cię?". Ona potrafiła być złośliwa, o taaak... I nie rozumiała jego potęgi. Jego pasji. Władza jest opium, zwłaszcza, gdy dojście do niej wymaga oręża. Podszedł do szafy i narzucił na barki ciepły pled. Musi jeszcze dowiedzieć się, czemu oddziały giną... Plecy opadły na oparcie fotela. Z karku, w dół kręgosłupa przebiegł zimny elektryzujący dreszcz.
Tymczasem za oknem chmury piętrzyły swe kłębiaste zwoje na jesiennym zimnym niebie, układając się w spiralę, której centrum wypadło przypadkowo nad mieszkaniem tych dwojga. Nie zdążył sięgnąć ręką po myszkę, gdy ekran komputera zamigotał kilka razy na czerwono, po czym zgasł. Zdenerwowało go to. Cholerny złom... Niedawno go kupili. Miał wystarczyć na najbliższą nadchodzącą falę wymagających gier. O psuciu się nawet nie było mowy. Sprzęt jeszcze pachniał fabryką. Już miał kopnąć obudowę, gdy monitor wrócił do normy.
- Może coś nie styka - przemknęło szybko przez układającą naprędce nowe strategie głowę. Oddziały czekały na rozkazy.
Noc oddechem parnym i spolegliwym tuliła do siebie drżące marzenia. Sen niczym wiatr gładził delikatnie włosy śpiącej. Wspomnienia mglistego dnia kuliły się gdzieś w kącie jej osobowości. Teraz Lena była naprawdę wolna i podążała własną gwiezdną ścieżką. Szalony taniec jawy nagle ustał, przeobrażając się w iluzję, a to, co skłębione w cieniu nocy wypełzło na blask szalonej Luny. Ciało spoczywające samotnie na łóżku w małym pokoju zwiotczało, a gasnący oddech wysączył się parą z zimnych ust. Ostatnia więź z tym światem została przerwana....
Jam jest Matką Bólu i Samotności. W mym łonie dorastały Sen i Śmierć. Z mej piersi karmiły się Gniew i Gorycz. Moje Istnienie odrzucono i zapomniano a oto teraz powracam w oddechu Tęsknoty i Obłąkania... Wypowiedz me zapomniane prawdziwe imię...
Zawsze po pełnym nabożnej czci dotknięciu Kryształu Czystego Snu opadały z niej cienie i tańczyła z Pegazami. Nadlatywały z szumiącymi grzywami, rżąc cicho tylko dla Niej. Podchodziły, a Lena głaskała ich aksamitną lśniącą białą sierść. One odwzajemniały się błyskiem tęczy w źrenicach. Potem jeden z Pegazów zabierał ją w podniebne przestworza na swym grzbiecie, kierując się ku najwyższym obłokom. Te chwile lotu karmiły jej świadomość i napełniały siłą do życia tam, daleko, w realnym świecie. Podczas galopu rozpostartego na chmurach czuła ukojenie. Tak było aż do dzisiejszej nocy. Dziś Pegazy nie przyleciały. Stała na krawędzi urwiska i wpatrywała się w rozgwieżdżone niebo. Wiatr muskał jej włosy i pieścił kark ciepłym mrukiem nocnych godzin, a skrzydlate rumaki nie nadlatywały. Nie rozszumiały się w otchłaniach nieba. Zamiast sennego letargu w powietrzu unosił się obcy, metaliczny zapach. Z daleka nadciągnęła fala grzmotów. To nie był grom burz obecnych w krainie snu. Pochodził od czegoś z innego wymiaru. Bardziej przypominał złowieszczy ryk wydobywający się z jakiejś plugawej gardzieli. Chmury kłębiły się niespokojnie a wiatr wyjący z oddali stracił delikatność i chłostał ciało brutalnym zimnem i śliskością dżdżu. Gdzieś na obrzeżach snu działo się coś niepokojącego.
Przywołaj mnie, a Nadejdę. Przywróć mi moje zapomniane imię a nakarmię Cię Prawdą. Uwolnij mnie a nadejdzie czas spłaty...
On pojawiał się zawsze, gdy cokolwiek burzyło spokój snu. Wiedziała gdzie go znaleźć. Trwał na oderwanym od urwiska i leniwie wiszącym w powietrzu skrawku skały. Jego płaszcz trzepotał na wietrze, którego nie czuła w tym miejscu. Postać stała otulona w czerń, płaszcz i własne tajemnice. Nieprzenikniona. Biła od niej dziwna obcość. Nie wiedziała nawet czy on to on, czy ona, bo pod steranym kapturem pielgrzyma nie było twarzy. Kosmyk włosów opadł dziewczynie na policzek skręcając się w delikatny lok pod wpływem wilgoci. Odepchnęła go dłonią za ucho. Przypatrywała się postaci unoszącej się między snem a nieznanym. Zamaskowany człowiek nawiedzając ten fragment jej śnienia wyglądał na zajętego niezrozumiałymi sprawami. Po co To coś się tu w ogóle pojawiało? Napawało ją strachem przed czymś obcym, niezrozumiałym. Nigdy nie zareagował na jej zaczepki. Pegazy też omijały go szerokim łukiem, mimo iż wyczuwała ich radość z tego, że są w jego okolicy. Dziś jednak Pegazów nie było, ale On jak zwykle w chwilach zagrożenia wisiał nieruchomo nad urwiskiem. Podskórny strach krążący po organizmie nabierał rozpędu, stając się przerażeniem. Jej sen, Jej świętość znowu chyliła się pod naporem nieznanych sił. Do tego jeszcze ten żywy posąg wiszący niczym Fatum w jej własnym wymarzonym śnie. Do tej pory owo Fatum było przestrogą przed koszmarami. Traktowała tę czarną postać niczym niemy Omen. Teraz jednak w tym milczącym wcieleniu niepokoju było coś przerażającego. Czuła się niczym profan przypatrujący się nieznanemu misterium. Gdy po raz kolejny zagłębiła się wzrokiem w czerni oblepiającej wieszcza koszmarów, zauważyła drgnięcie. Niewyczuwalne z początku, lecz narastające. Czarna postać nagle ożyła. Wielki zawieszony pomiędzy snami cień zaczął powoli unosić potężną klatkę piersiową. Świst oddechu wypłynął spod kaptura niczym fala uderzeniowa. Lena skuliła się i zakryła uszy mocno dociskając dłonie do skroni. Do tej pory radziła sobie z własnym snem. Do tej pory. Teraz stała się jakby pionkiem w cudzej grze, której reguł absolutnie nie pojmowała. Z krtani wypełzł cichy jęk. Bardzo chciała się obudzić. Teraz. Nie potem, ale właśnie teraz. Podniosła głowę. On ciągle tam był, jednak teraz jego ramiona wyciągnęły się majestatycznie ku niebu. Z czeluści skłębionych chmur wystrzeliło światło. Nie rozumiała i nie chciała rozumieć tego, co widziała. Pragnęła się tylko obudzić. Z zawiniątka na piersi wyciągnęła mały czerwony kryształ. Każdy ze Śniących go posiadał. Po raz kolejny poczuła lodowate ukąszenie przerażenia. Kryształ był ciemny i zimny jak lód. Każdy ze Śniących wiedział, że to klucz do własnego serca. Nie wierzyła w bogów ani w inne światy, lecz teraz wołała po imieniu wszystkie anioły. Pamiętała te imiona z różnych piosenek i książek. Może to baśnie, ale właśnie traciła swą tożsamość. Rozpadała się pod wpływem kolejnych szokujących zjawisk. Z oczu popłynęły łzy bezradności i wtedy... Wtedy skała pod jej stopami zaczęła pękać. W ziemi pojawiły się bruzdy, jakby od spodu zabrano materii oparcie. Zakapturzony demon czerni tymczasem... Unosił się w kierunku podejrzanych kłębiastych i złowrogich chmur.
Podnieś wzrok swój i odrzuć strach. Jestem Azylem i Ostatnim Bastionem Szaleństwa. Twoje serce należy do mnie, a jego każde uderzenie jest moim oddechem...
Każda noc nosi w swym łonie zapach przedświtu. Ta jednak była bezwonna niczym jałowe powietrze. Światło gwiazd przysłoniły cielska brudnych chmur. Miasto, dawno już omotane sennością, teraz gasło. Blokowiska, przypominające ciemne martwe monstrum, wtopione zimną masą żelbetonu w chłodną wilgoć ziemi niemo przyglądały się nocy oczodołami setek okien z pogaszonymi światłami. Wszechświat zastygł w oczekiwaniu na coś, co pełzało niczym podskórny niewidoczny, ale wyczuwalny strach. Wtedy rozdarło się niebo...
Czerń absolutna i nieprzenikniona wyśliznęła się z wyrwy i skierowała w dół, ku uśpionym blokowiskom. Dokładnie pod rozdarciem nieboskłonu rozgrzany procesor przeliczał wizerunek zbliżających się z sieci wirtualnych tworów, a blada twarz przed ekranem monitora tonęła w kruczkach strategii, obmyślając metody ekspansji do nowego świata, bo Władca odkrył właśnie sekretną bramę prowadzącą w nieznane...
Upadasz na dno a ja Cię z niego podnoszę, bo Jestem częścią prastarego Cienia, który Ty nosisz w najgłębszej czeluści duszy... Mroku, który z Ciebie i przez Ciebie staje się zaczątkiem mnie, a ja odradzam się poprzez niego....
Zimno wdzierało się dynamicznie przez okna o dotychczasowym współczynniku odporności przemarzania k=1.1 tak, jakby czołg przejeżdżał na czerwonym świetle przez ruchliwe skrzyżowanie. Czołg z maksymalną prędkością. Pokój pokrywał się szronem. Powietrze wydobywające się z ust władcy ulatywało w kłębach pary. Umysł zarejestrował nagłe ochłodzenie i Krzysztof wstał z krzesła. Podszedł do kaloryferów. Gdzieś wśród błądzących po innych światach myśli wrzeszczał zdrowy rozsądek. Tu nie miało prawa być tak zimno... Nie miało, ale mimo to było. Cała wiedza z fizyki, wpajana podczas procesu zwanego edukacją, uparcie protestowała przeciw bodźcom nadsyłanym przez skórne receptory. Palce zetknęły się z metalem. Zimna powierzchnia zaczarowała świat i opuszki przylgnęły do kaloryfera.
- Kuurwaaa maaaać! - Wrzasnął, gdy odrywał dłoń od blachy urządzenia grzewczego. W powietrze wystrzeliły parujące kropelki krwi, podczas gdy skóra opuszków pozostała w zimnych objęciach metalu. Wrzask stoczył się ku wyciu, aby ostygnąć i przedzierzgnąć się w gasnący na zimnie jęk. Nieumarli na ekranie, posłuszni rozkazom swego Pana i Władcy, wpadali w objęcia otchłani rozpostartej przez nieznane. Nie wyczuwali żadnej siły, mimo to dziura w ziemi istniała naprawdę i była nienaturalnym tworem nieznanego. Ich władca kazał zbadać wnętrze, zatem bez obaw kierowali się ku poszarpanym krawędziom mroku. Byli przecież nieumarli...
Ryk wściekłości targnął światem snu. Oto Czarny Pątnik błysnął światłem płomieni. Jego szaty lizane łapczywie jęzorami niezaspokojonego ognia falowały na wietrze. Obok niego na odpryśniętej skale stał Morfeusz. Obaj wpatrywali się w otchłań rozdartą w nieboskłonie sennych przestrzeni. Płonąca istota rozłożyła ręce jak gdyby pozdrawiała otchłań. Z czeluści wystrzeliły kłęby żrącego dymu, ścigane przez dobiegający z jej wnętrza skowyt.
Jestem od wieków nienazwanym, ale z Tobą podążam od stworzenia po kres... Uczyń mnie współtowarzyszką żywiołów Twej duszy... Uwolnij, aby otrzymać godziwą zapłatę...
15 marca 6:15
cuticula
Lena siedziała przy kuchennym stole i opuszkami palców gładziła podniesioną mimowolnie do góry lewą brew. Domownicy jeszcze spali, a po kuchni panoszył się aromat świeżo zaparzonej kawy. Na stole leżały przygotowane dwa zestawy pobłyskujących aluminiową folią kanapek. Na niektórych wyrysowała markerem kwiatuszki. To dla Mai. Chwyciła po tlącego się papierosa, smużącego cienką niteczką dymu znad popielniczki i łapczywie zaciągnęła się nikotyną. Paliła teraz dużo mniej niż sześć lat temu, ale w dalszym ciągu odprawiała poranny rytuał degustacji kawy połączonej z papierosem. Za oknem wiosna wykłócała się z zalegającym jeszcze brudnym zimowym śniegiem o ogród, oblężając zacienione bastiony zimna puchnącą soczystą zielenią trawą. Lena przymrużyła na chwilę oczy, po czym odwróciła wzrok od okna. Z pewnością, sześć lat temu nie uchodziła za okaz zdrowego rozsądku. Mój boże... Sześć lat... Machinalnie złapała pilota i włączyła radio. Ciszę rozchylił delikatny pomruk gitar. Jakiś ciężko brzmiący głos śpiewał... Chyba po łacinie... Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że z radia wydobywa się gotycko-metalowa wersja “Veni veni venias”... z Carminy Burany Karla Orffa. Równiutko pomalowany szkarłatem paznokieć wpił się w guzik pilota i wywołał inną stację. Właśnie grali jej stare kawałki. Kuchnia wypełniła się brudnym dźwiękiem w duchu Marylina Mansona. To już sześć lat... Powtórzyła w duchu. Odpłynęła myślami daleko. Z czarnego pudełka zaprogramowanego w tej chwili na odbiór radia "Rock for All" płynął refren balladki "Cum at My face", ale jakoś dla niej ten dźwięk ulegał rozmyciu, stawał się równie nieistotny, jak rozpełzający się po kuchni dym z papierosa. Na obsceniczny charkot Mansona nie zwróciła najmniejszej uwagi. "She Suck my dick.. Suck my Dick" - chrypiał z poświęceniem Marylin, jakby z nudą podsumowując udaną nocną kotłowaninę. Kobieta miała nieobecny wzrok i delikatnie się do czegoś smutno uśmiechała. Lewa brew podniosła się nieświadomie jeszcze wyżej. To już sześć lat... Czas nie ogląda się na nasze myśli... Sześć lat temu... Inne miejsce, inne warunki. Wtedy mieszkali w jednym z wielu obskurnych wieżowców grzęznących w paskudnej dzielnicy. W dodatku na najwyższym piętrze tego obskurnego wieżowca. Nad ich ówczesnym przytulnym gniazdkiem hulały wówczas chmury, a równie często jak słoneczny żar, dach zalewały strugi deszczu. Oni przetaczali się z Krzysiem z dnia na dzień. Bez celu, bez dążeń. Jeden koszmar, sen, który wciąż pamiętała, mimo że ząb czasu rozmył już ostrość wspomnień, odmienił ich życie. Od tamtej nocy już nigdy nie śniła. Noc zaczynała się zamknięciem oczu i trwała chwilę. Mgnienie oka. Budziła się wcześnie rano, rześka i wypoczęta, gotowa przyjąć z kawą i papierosem kolejny, stukający do drzwi dzień. Muzyczne tło wypełnił zespół "Fading Colours", przywołując jej myśli do rzeczywistości. Nie przepadała za tym utworem. "Angel of Death" na wiosenny poranek zdecydowanie się nie nadawał. Mimo to prowadzący audycję spiker zachwycał się nad klimatem leniwie wysypujących się przez eter nutek. Po chwili chyba skapitulował, bo zapowiedział grupę Eon i między ścianami kuchni rozkwitła delikatna muzyka łącząca w sobie symfoniczną klasykę z mrocznym pazurem gotyckiego metalu. Chwyciła za filiżankę i upiła kilka łyków gorącej cieczy. Z kawą miała miłe skojarzenia, ale były jedynie mglistymi popłuczynami odczuć z przeszłości. Sama nie wiedziała, czemu. Może na siłę dorabiała do tego jakąś ideologię, a może po prostu zwyczajnie ten napój jej smakował. Kiedyś... Dawno temu inaczej podchodziła do kawy. To już jednak odległa przeszłość, a życie nauczyło ją nie przywiązywać uwagi do rzeczy nieistotnych i niezwiązanych z przyszłością. Przeszłość... Dręczyło ją jeszcze wspomnienie pewnego bardzo nieprzyjemnego snu, który jednak jakby przeciął jej życie na pół, zostawiając tę mroczną i spuchniętą od chaosu oraz sprzeczności część domagającemu się ofiary zapomnienia upływowi czasu. Zerknęła na kanapkę i poczuła zapomniany już oddech nienawiści do jedzenia. Żołądek jak dawniej bulgotał przez chwilę obrzydzeniem. Kiedyś faszerowała się lekami, aby utrzymać fikcyjną doskonałość. Zarzekała się, że panuje nad sobą, kontroluje własne ciało, podczas gdy ono jednak wymykało się coraz bardziej spod kontroli. Budowała własny wizerunek na urojeniach i uciekała od rzeczywistości. Wstręt zniknął równie szybko, jak się pojawił. Tak naprawdę nigdy nie zniknął. Zawsze tkwił w najciemniejszym kącie duszy, gotów na powrót. Nie pozwalała na to. Przez te lata udało jej się zagłuszyć jego irracjonalne napady, ale nigdy do końca nie wyeliminowała tego jądra z kłębowiska przywar. Z radia wysączał się właśnie melancholijny "Not like The Other Girls" nieistniejącej już kapeli “The Rasmus”. Nie bardzo pasował jej wokal do tej muzyki, ale nie potrafiła tego zgrzytu w sensowny sposób uzasadnić. Nie leżał tak do końca i już. Mimo to słuchała ich z przyjemnością. Ta płyta należała do odległej w czasie o sześć lat rzeczywistości. Było w niej coś magicznego, co pozwalało oderwać się od rzeczywistości i poszybować ku obłokom skąpanym w promieniach kojącego wszystkie burze duszy słońca. Za oknem zieleń ulegała smutkowi gasnącego ciepła jesiennych dni. Lubiła jesień, gdy toczące się z coraz większym trudem ku apogeum podniebnej wędrówki słońce ciągle jeszcze rozlewało po skórze resztki wakacyjnych wspomnień. Tegoroczny urlop był udany. Spędzili go we trójkę w górach. Polskich. Maja była zafascynowana, bowiem widziała je po raz pierwszy. Wyciągała rodziców gdzie się tylko dało. Czasami Lena miała dosyć jej aktywności. Miała wrażenie, że to nie grzeczna dziewczynka, a rozbrykany chłopak. Może to górskie powietrze tak działało na córkę...
(…)
Dziecko odwróciło się nagle i przeszyło ją zimnym, wszystkowiedzącym wzrokiem. Dreszcz przebiegł po jej plecach, przenikając do szpiku kości.
- Nie patrz tak na mnie - szepnęła, unikając wzroku Mai i podając jej równiutko złożoną aluminiową paczuszkę. Czasem to dziecko zaskakiwało ją zupełnie. Maja miała pięć i pół roku, a otoczenie od pierwszych dni jego życia zaobserwowało u niego symptomy geniuszu. Rozwijała się piekielnie szybko. Już teraz kłóciła się z ojcem o komputer. Bynajmniej nie gry były powodem podniesionego tomu Krzyśka. Maja grasowała po systemie niczym gepard po sawannie. Mały haker w spódniczce - uśmiechnęła się w myślach do widoku drapieżnika dopadającego właśnie karku antylopy w błyskawicznym pościgu. Maja była mądra, ciepła, uległa wobec niej, ale z własnym ojcem dogadywała się z mocnym iskrzeniem. Czasem tylko przerażał ją wyzuty z dziecinnej niewinności, chłodno kalkulujący wzrok. Zupełnie jakby stał przed nią starzec, a nie rezolutna pięciolatka. Obawy te były jednak całkiem bezpodstawne. Urojenia, obawy, wewnętrzny strach. Ot, co. Przecież Maja oprócz fantastycznego IQ była kochającym dzieckiem. Nie sprawiała większych problemów wychowawczych.
- Zupełnie jak nie ja - przemknęło jej przez myśl - No, ale Maja ma kochającą rodzinę i jest dzieckiem wyczekiwanym - Coraz częściej łapała się w myślach hipotezy, że jej dawne życie zostało zdeterminowane przez dzieciństwo, a raczej jego brak. Same braki. To był jeden z powodów, które przez długi czas odwracały jej uwagę od macierzyństwa. Cel życia pojawił się jak grom z jasnego nieba, a może któregoś dnia rano zwyczajnie, bez gromów i deszczowego nieba do niego dorosła. Szkoda tylko, że tego nie pamiętała.
15 marca 19:30
Wieczór mętniał, nabierając gęstości nocy. Lena zerknęła przez okno na kotłującą się za szybami ciemność. Świat się zmieniał. Czuła to gdzieś pod skórą. Nie widziała tych zmian, ale wyczuwała, że coś się dzieje. W ciągu dnia te niepokojące odczucia bledły, ale nocą... Noc przynosiła naręcza pytań gasnących w głuchej ciszy, bez jakiejkolwiek odpowiedzi. Lena zebrała ze stołu naczynia i włączyła zmywarkę. Patrząc w okno usiłowała zlokalizować odradzające się z każdym zachodem słońca źródełko niepokoju. Z salonu unosił się bezpłciowy głos prezentera wiadomości, Zerknęła przez ramię na telewizor w salonie. Redaktor prowadzący dziennik PolMatu 6 do złudzenia przypominał Tomasza Fenka z konkurencyjnego TVM. Tym razem nienagannie uczesany i odziany redaktor mówił coś, co ją zainteresowało. Grupa polskich naukowców pod kierownictwem tajemniczego Witolda Ellana ogłosiła rewolucyjne połączenie nanotechnologii z nową odmianą virtual reality, umożliwiające przeciąganie procesu starzenia praktycznie w nieskończoność. Komentatorzy podniecali się możliwościami systemu nazwanego biblijnie „Genesis”. Jej to zwisało. Kolejny geniusz opracował jakiś produkt, mający za zadanie ogłupić i omamić tłum. Nie bardzo rozumiała techniczne określenia, ale z całej tej papki wyłowiła sens polegający na tym, że Genesis ma dwa rodzaje działania: pierwszy, ukierunkowany na utrzymanie młodości i drugi - umożliwiający generowanie wirtualnego świata – do złudzenia przypominającego rzeczywistość. Zaśmiała się. Oto klasyk kina SF przyobleka się płaszczem realnego życia. Polska wersja Mnemonica? Czemu nie? Z rozmyślań nad sensownością tego wynalazku wyrwała ją Maja.
- Mamoo, to naprawdę zadziała! – krzyknęła z kanapy w salonie.
Uśmiechnęła się nieznacznie. Szaleńcy ciągle pchają ten świat do przodu. Lewa brew Leny powędrowała nieznacznie do góry. Po tym szczytowym osiągnięciu polskiej myśli technologicznej dziennik wypełnił się prognozą pogody.
- Niedługo będą biegły - głos Mai wyrwał ją z zamyślenia. Nawet nie zauważyła, kiedy do niej podeszła.
- Kto? - nie rozumiała, ale skupiła myśli na tym, co mimowolnie usłyszała pomimo duchowej nieobecności.
- Mamo - spojrzała na nią z typowym dla pięciolatki wyrzutem, ale po raz pierwszy od długiego czasu z troską i tak miękko, jak tylko dziecko patrzy na matkę.
- Wiesz co? - uśmiechnęła się, a w kąciku oka zawirowała łza szczęścia. - Niech biegną... Zawołasz mnie jak będą, prawda? - nie wiedziała, o czym jej córka mówi, ale postanowiła podjąć dziecięcą grę. Maja patrzyła jej przecież wyczekująco prosto w oczy
- Nie przegapisz tego - szepnęła Maja i błyskawicznie wybiegła z kuchni na górę do swojego pokoju.
Ciszę przełamał trzask zapalniczki i wkrótce kuchnię otuliły smugi papierosowego dymu. W głowie Leny kłębił się coraz natarczywszy niepokój, podsycany ciągle brzęczącymi z siłą dzwonu słowami Mai. Nie przegapisz tego...Nie przegapisz tego... Umysł analizował ton wypowiedzi, nie będącej groźbą, ale wywołującej mrowienie skóry. Gdzieś pomiędzy arteriami, w głębinach ciała czaiło się jądro rozmytego przez czas skojarzenia.
- Będą biegły... - nuciła myśl natarczywa, wwiercając się ku mglistemu wspomnieniu, jednak opadła z sił i zgasła, nim zdołała dotrzeć do celu. W tym samym momencie smukłe palce przydusiły do szklanej popielniczki lekko wilgotny i zabarwiony szminką filtr, gasząc umierający żar dopalonego papierosa.
11 lutego 16:00
stratum germinativum
Lekarz, przed którego gabinetem czekała, przyjmował jeszcze poprzedzającego jej godzinę wizyty pacjenta. Do spotkania został jakiś kwadrans, ale Lena nie lubiła się spóźniać. Wolała poczekać. Wyciągnęła z torebki zmiętoszony „Przegląd SF”. Ceniła publicystykę tego miesięcznika. Przekartkowała opowiadania i zatrzymała wzrok na artykule o przyszłości wynalazku Ellana. Wszędzie pełno było entuzjastycznych doniesień o nowej jakości życia, oferowanej przez powstający projekt. Artykuł nosił tytuł “Powtórne Genesis” i z pierwszych zdań Lena zorientowała się, że autor stara się przedstawić polską myśl techniczną obiektywnie. Wbiła się w tekst jako laik, a po przeczytaniu połowy zaczynała czuć się w temacie dość dobrze. Nanosondy, nanoprzekaźniki, terramagistrale – wszystkie te kujące oczy obcością i wrzeszczące początkowo z tekstu żargonem terminy układały się w logiczną całość. Zaczynały przedstawiać konkrety, wizualizować się podczas wyłapania wzrokiem skaczącym po tekście, aby ostatecznie narodził się pełny obraz. Całość przyrównywana do powtórnych narodzin rasy ludzkiej. Nowej rasy. Uśmiechnęła się bezgłośnie. Kto wie, może dojdzie do pełnego zespolenia człowieka i maszyn, ale czy warto?
Drzwi gabinetu skrzypnęły i uchyliły się zapraszająco, kusząc półmrokiem stonowanych barw gabinetu. Dłoń ściskająca klamkę była silna, lecz delikatna zarazem. Wypielęgnowane paznokcie trochę kłóciły się z lekką blizną pokrywającą jedną z kostek. Reszta fizyczności lekarza powodowała lekkie pobudzenie. Wysoki, postawny i cholernie przystojny lekarz. Miała szczęście do przystojnych lekarzy. Piwne oczy obdarzyły Lenę głębokim, uspokajającym spojrzeniem. Zauważyła, że wzrok mimowolnie opłynął jej krągłości.
- Doktor Maciej Gozdowski – uśmiechnął się w połowie nazwiska, nadając barwie głosu odcień aksamitu – Aaaa, to Pani. Witam, witam, pani Leno. Wybiła pani godzina? - Zachichotał ironią lekkiego kalibru, puszczając szelmowskie oko.
- Pan słodki, jak zawsze – starała się nadać brzmieniu głosu bodaj cień obojętności. Lekarz rozchylił drzwi na oścież i Lena skierowała się ku celowi wizyty – miękkiej terapeutycznej kanapie.
- Te pańskie dyplomy – zaczęła, rozglądając się po ścianach upstrzonych gustownymi ramkami w starym stylu – Zawsze chciałam wiedzieć, czy to dla prestiżu, czy z fascynacji pracą?
Popatrzył na nią mrużąc oczy. Zagrały w nich kilka nut niedokończonej melodii iskierki wahania.
- I jedno i drugie – wyszczerzył zęby – Widzi Pani, żeby być dobrym, trzeba ciągle podnosić kwalifikacje, a te podwyższają prestiż, co – zachichotał – oznacza, że z każdym moim dyplomem Pani ponosi coraz większe koszty – zakończył z dobrze zagranym współczuciem. Może to nie była gra?
Wziął tą wypielęgnowaną dłonią jej teczkę ze starannie wykaligrafowanym nazwiskiem.
- No dobrze, Pani Dąbek, na czym myśmy skończyli nasze ostatnie nudne spotkanie? - znowu szelmowsko śmiały mu się oczy. Nigdy nie wiedziała, czy ten facet kiedykolwiek był zdenerwowany. Nie przejawiał na początku ani krztyny powagi, traktując ich spotkania na luzie, co nie oznaczało, że je olewał. Gdy zaczynała się część terapii – przedzierzgał się w profesjonalistę w każdym calu. Może dlatego go lubiła... Za całokształt.
- Panie doktorze, ciągle stoimy w miejscu. Mówiąc wprost, ni cholery nie przypomniałam sobie ani jednego dnia z tych sześciu lat.
- Pozwalała sobie na szczerość, bo sam ją o to na pierwszej wizycie prosił.
- Moja buntownicza Leno – jego głos przybrał charakter pouczającego wykładu, mimo iż oczy błyszczały szelmowsko – wszak uczą na katedrach za ciężkie pieniądze prawd oczywistych dla murarza. Domy nie są budowane z formy, ciągle jeszcze używa się elementów, a te znowu są złożone z innych części. Wszechświat to niekończąca się układanka. Tak jak psychika. Pani, moja, czy choćby sprzątaczki, która narzeka, że jestem strasznym bałaganiarzem. Zresztą identycznie w przypadku zapracowanego biznesmena.
Przestał się uśmiechać. To oznaczało, iż nadszedł czas na właściwą część spotkania. Tę nieuniknioną chwilę, w której Lena stawała się jedynie cielesnym dodatkiem do pokiereszowanego umysłu. Zdjęła szpilki, ustawiła je równo przy kozetce i położyła się na niej. Jej jedna stopa spoczęła na drugiej. Nogi lekko ugięły się w kolanach, jedną rękę ułożyła wzdłuż tułowia, drugą mimo poduszki podłożyła pod głowę. W tej pozycji mogła bardziej zebrać myśli.
Gozdowski tymczasem rzucił okiem na biurko. Leżały tam zapiski z ostatniej sesji.
- Zaczynamy dziś głębiej? - popłynął w jego kierunku szept z kozetki.
- Chyba tak – uśmiechnął się tym razem do siebie, jakby szukając czegoś na dnie własnego umysłu – Widzę, że nie zgasła Pani domyślność, aczkolwiek sam już nie wiem, czy mam się zajmować głową, gdy przede mną lezą te smukłe nogi - zagaił ciepło przed początkiem sesji – No dobrze, dziś ulegnę Pani sugestii. Tak, będziemy zwiedzać trochę głębiej, mam nadzieję – Popatrzył w jej ciemne przepastne oczy z nadzieją, że dziś uda mu się znowu zachować pozory obojętności. To tylko pacjentka. Cholernie pociągająca, długonoga, kształtna i jak zwykła mawiać „kocio-symetryczna”, ale przede wszystkim i wyłącznie jego pacjentka. Jakiekolwiek przejawy braku profesjonalizmu mogą mieć skutek podobny do zniknięcia wszystkich gwoździ w ścianach. Oczyma wyobraźni zobaczył swoje dyplomy roztrzaskane na podłodze. Ten obraz go otrzeźwił.
15 marca 20:30
Lena z wysiłkiem oderwała się od krzesła i ruszyła do łazienki. Szybki prysznic powinien zaleczyć dziwne wiązanki myśli - przemknęło przez jej głowę. Zawsze zaleczał. Tym razem również. Strumień gorącej wody drażnił skórę, wyciągając z niej rumieniec, uspokajając kawalkadę wątków przelewających się przez głowę. Igiełki gorąca koiły, rozleniwiały, przecierając szlak dla nadchodzącego wyciszenia. Monotonny szum prysznica i parny wodospad, przesuwający się wzdłuż ciała strumykami czystej wody, spłukiwał wraz z pianą cały znój dnia, wraz z jego niepokojami i strzępkami wieczornych lęków. Oczyszczenie. Ablucja łagodząca napięcie duszy fizycznym i powtarzalnym, znanym schematem mydlenia i spłukiwania.
(...)
Tik.. Tak... Tik... Tak... Tik... Tak... Tik.
Zegar zatrzymał się, gdy wskazówki osiągnęły stan wskazujący dokładnie północ. Lena otrząsnęła myśli ze sformułowań wystukiwanych pracowicie na laptopie. Ten weekend zapowiadał się pracowicie. Przed nią leżały papiery z jednego z walnych posiedzeń. Dokładnie z takiego, na którym zapadają ważne decyzje na podstawie dostarczonych opracowań i analiz. Studiowała je i próbowała odszukać intencje autora, łączące te dane, chciała odnaleźć bodaj cień śladu logiki, jakiejkolwiek spójności. Północ oznaczała jednak, że czas odłożyć pracę i wtulić głowę w poduszkę. Dużą. Jej własną dużą poduszkę. Jej i Krzysztofa.
(...)
Północ - symboliczna godzina, w której umiera kolejna kartka z kalendarza, a rodzi się następna, by trwać dwadzieścia cztery godziny. Tym razem jednak ów przełom miedzy dobami wykwitł dokładnie w momencie, w którym Wieloświaty ponownie otarły się o siebie, wymieniając wzajemnie informacje. Ich przepływ to rzecz najnormalniejsza pod słońcami, lecz pomiędzy typową paplaniną struktur pojawiła się cenna wiadomość. Ten, który jej szukał, odnalazł tunel łączący rzeczywistość ziemską z MiędzyŚwiatem. Czasoprzestrzeń ugięła się i zafalowała. Z nieogarniętych ludzkim pojmowaniem czeluści wynurzyła się czarna postać, kapiąca jeszcze zawirowaniami nieskończoności. Jeden z Tuneli odkrył swe intymne wnętrze, aby wepchnąć w ziemskie wymiary potężny byt. Nie przypadkiem Brama do innej rzeczywistości otworzyła się w leśnych ostępach pod Warszawą, niedaleko jednej z małych miejscowości.
15 marca 0:01
- Mamo, muszę wyjść na spacer. - Maja była stanowcza.
- Dziecko, jest chyba trzecia rano... - Wymamrotała Lena otwierając nieprzytomne jeszcze oczy.
- Nie, jest kilka minut po północy- chłodny głos otrzeźwił ją błyskawicznie.
- Cholera, przecież przed chwilą zamknęłam oczy - wymamrotała z rezygnacją.
- Czy Ciebie dziecko nie przewiało? Miej litość... Jaki spacer? To czyste wariactwo! - Nieomal krzyczała bezsilna.
- Misieek, powiedz jej coś, cokolwiek - gdy szarpała oddychającego sennym spokojem Krzysztofa, w kącikach jej oczu pojawiły się najprawdziwsze łzy przerażenia. Co temu dziecku odbiło? Zerknęła już trzeźwo na zegarek. Wskazywał dokładnie północ. Tyle, że wskazówka sekundnika ciągle tkwiła w magicznym punkcie tuż pod cyfrą dwanaście. Tkwiły tam wszystkie wskazówki. Złowieszczo nieruchome. Twarz z policzkiem wypełnionym ciepłym śladem poduszki wyłoniła się zza granatowej pościeli.
- Dziecko, czy ty nie masz litości? - w głosie pobrzmiewał jeszcze smak sennej pobłażliwości.
Lena dotknęła dłonią głowy w miejscu, gdzie skroń pulsowała bólem.
- Majka, proszę Cię, szoruj do łóżka. Masz iść spać. Natychmiast...- Warknęła przed siebie unikając oczu córki. Wiedziała, że patrzą na nią oczy wypełnione zwierzęcym błaganiem. Zawsze tak było. Dlatego schowała głowę pod kołdrę.
- Dobrze - dziewczynka była śmiertelnie poważna.
- On i tak znajdzie to, czego szuka - Maja zamknęła za sobą drzwi i poczłapała do pokoju. Lena drgnęła. Spod kołdry zadudnił głos Krzysztofa.
- Własne dziecko kolaboruje ze złodziejami... Ktoś ją chyba omamił... Lenuś, trzeba jej się baczniej przyjrzeć, kto wie... - Mamrotał sennie, zanurzając się w nieświadomość snu. Potem Lena zasnęła.
Pierwszy raz od lat zaczęła śnić. Przed nią wiła się wiejska droga. Lena szła obok kolein, stawiając bose stopy na rozgrzanej słońcem trawie. Dopiero po jakimś czasie zauważyła rosnącą z oddali sylwetkę starca, siedzącego na przydrożnym kamieniu. Patrzył w jej kierunku, ale nie reagował.
Wyglądał niczym odlany ze spiżu posąg pod tytułem "Wyczekiwanie".
16 marca 22:30
Dziś wieczorem, zamykając oczy w swoim miękkim łóżku, wróciła myślami do skradzionych lat. Tak je zawsze nazywała. Lekarze twierdzili, że to uraz po ciężkim porodzie. Nazywali to „ictus amnesticus” - amnezja. Piękne. Jak imię dla opisania dziury w pamięci. Ot, pewien trybik w mózgu pod wpływem jakiejś traumy na chwilę wyskoczył ze swojego miejsca i poprzerywał linki prowadzące do części przeszłości. Jej przeszłości. Jej a jakby nie jej. Przeszłości, która zbuntowana oderwała się od reszty minionych dni, pozostawiając po sobie pustkę, którą trudno czymkolwiek zapełnić. Każda próba nawiązania z nią kontaktu, znalezienia choćby śladu, jakiejkolwiek niteczki prowadzącej do tamtych dni kończyła się podsumowaniem: Drzwi nadal stały zatrzaśnięte. Lena nie miała swojego wczoraj. Rodzina opowiadała o tym, czego nie pamiętała, ale to nie to samo, co żywe wspomnienia zaszyfrowane w molekułach jaźni. To, czym się karmiła obecnie było substytutem zupełnie niewystarczającym. Nieprzekonującym i przypominającym wodę - bezbarwnym, wręcz przezroczystym i przelewającym się przez palce grzebiącej w nim świadomości. Szlachetnie brzmiące „ictus amnesticus” dotyczyło bardzo szczególnego okresu. Odcięty bank wspomnień zaczynał się odległego wieczora jakieś sześć lat temu, a kończył wybudzeniem po porodzie. Szalony trybik w swej niszczycielskiej przypadkowości rozsiewał coś niepokojącego, budzącego dreszcz prześlizgujący się wężowym wdziękiem po całym ciele. Tamten wieczór, niby jeden z wielu, podobny do swych starszych i młodszych braci, musiał stanowić jakiś klucz. Być może rozegrało się wtedy coś, o czym nikt nie chciał jej powiedzieć, bo nie potrafiła uwierzyć w zupełnie przypadkowe działanie jakiegokolwiek bezpiecznika. Neurolog zapewniał ją, że z fizjologicznego punktu widzenia wszystko jest w porządku. Przyczyna leżała zatem w psychice, a skoro w niej, to nie mogła być zupełnie przypadkowa. Jeśli bezpiecznik odcina obwody, to nigdzie za nim nie powinno być światła. Ten bezpiecznik odciął jednak tylko ich część. Być może wmawiała sobie to wszystko, przewrażliwiona brakiem sześciu długich lat, jednak gdzieś tuż pod skórą falował niepokój. Ostatnie dni nie dawały jej spokoju. Zmęczenie nieustannym rozpatrywaniem tego samego powodowało narastającą irytację. Do tego jeszcze ten wieczorny omam i jej córka. Jej własna córka, która mówiła o rzeczach przeczących logice. Rzeczach, które były równie niezrozumiałe jak fizyka kwantowa, a może nawet bardziej. Maja - marzyciel. Być może to tylko wiek dziecięcy, lecz natrętny strach podsuwał jej wczorajszy widok. Ta postać ze snu. Starzec mógł być kluczem. Błysk w oku przerwał tamę wszelkich zahamowań. Kluczem do utraconej przeszłości mogła być także jej córka? Ów starzec - wydawało jej się, że go zna. Bardzo dobrze. Znajomy sprzed wieków. Być może ukryty w niedostępnej części przeszłości. Przypomniała sobie słowa Mai: Dziś nadlecą. Mówiła to z takim przekonaniem. Z taką wiarą w te kilka prostych, a niezrozumiałych słów. Lena otworzyła oczy by zerknąć na zielonkawą poświatę zegara. Kartka z kalendarza dogorywała. Jeszcze kilka minut, a liczby odmierzające dni życia przeskoczą kolejną cyfrę naprzód. Cicho, aby nie obudzić Krzysztofa, wysunęła się z pościeli. Delikatnie przemknęła na balkon. Powiew nocnego wiatru na chwilę zaplątał się we włosach, przyjemnie drażniąc kark. Westchnęła. Gdzieś na niebie, pod mrugającym gwiezdnym ołtarzem snu, przesuwały się leniwie kłębiaste chmury. Wyglądały, jakby dla przyjemności ocierały się grzbietami o nieboskłon gwiazd, a przyglądała im się z nutką melancholii samotna Luna.
Lena posłała jej głębokie i pełne zrozumienia spojrzenie. Teraz była równie samotna, jak ten okruch lśnienia zagubiony wśród ciemności. Krzysztof spał, wyczerpany pracą i gorącym wieczorem. Kątem oka zauważyła, że choć u ich dziecka było ciemno, w szybie odbijała się rozświetlona księżycem twarz Mai. Nie spała, lecz wyglądała niczym zanurzona w magicznym transie. Czyżby lunatykowała? Miękko szurając kapciami opuściła balkon, przeszła przez pokój i przez chwilę nasłuchiwała pod drzwiami pokoju córki. Już miała odejść, gdy powoli i bezszelestnie się otworzyły, choć jak zauważyła, Maja stała w dalszym ciągu przy oknie. Nawet nie drgnęła.
- Czekałam - wyszeptała tylko. Pod sercem Leny utworzył się lej grawitacyjny, wsysający krew i ściskający całe ciało zimnym bólem strachu.
- Majeczko - starała się opanować drżenie głosu - Na co czekałaś?
Nieznacznie skłoniła twarz w jej kierunku, nie odrywając oczu od księżyca.
- Patrz - zaszeleściła cicho.
Podążyła za jej wzrokiem. Księżyc, chmury, gwiazdy i czerń nieba. Nic nadzwyczajnego. Normalne niebo upstrzone cumulusami, leniwie mrugającymi gwiazdami i? Cholera. Dziwnym księżycem. Ta sama, co zwykle, barwa, wielkość, zapewne i odległość od ziemi, ta sama orbita? Tylko ten księżyc to nie była pucułowata twarz przypalonego naleśnika... Księżyc stracił twarz! To, co wisiało za oknem przypominało bardziej gwiazdę niż księżyc. Z jego powierzchni zniknęły kratery i góry, jakby ktoś cały ten księżycowy pejzaż mocno rozmazał, ujednolicił. Księżyc wyglądał niczym wielka gazowa kula. Nogi Leny lekko się ugięły, a z krzyża wyrwał się na wolność galopujący mróz. Maja odwróciła w jej kierunku poważną twarz.
- Zaczęło się... Czujesz to, prawda? -stwierdziła raczej niż spytała.
- Tak - dodała - Ty też to czujesz
Wtedy niebo wypełnił szum. Nie przypominał wiatru, ani wycia silników samolotu, raczej narastający odgłos potężnych skrzydeł. Gdzieś z czerni nieboskłonu dobiegało dalekie rżenie.
- Znasz je? - Słowa, bryłki lodu. Lena już nie wiedziała, czy zasnęła, czy może to halucynacje, ale z pewnością nie jawa. Na jawie takie rzeczy nie mają szans na zaistnienie.
- Kogo? - rzuciła, choć znała już odpowiedź.
- One Cię pamiętają, choć minęło tyle czasu, a Ty byłaś tylko przelotnym gościem - Maja uśmiechnęła się uspokajająco.
- Jeśli one nadlatują, ON jest już w drodze. - dodała, nadając słowom rozmachu za pomocą ramion, kreśląc w powietrzu tajemniczy kontur równie tajemniczej postaci. Lena jęknęła. Chciała zapytać, skąd ona to wie, skąd tyle wie, dlaczego potrafi odkrywać jej przeszłość, ale przypomniała sobie, że skoro to sen, to ona jest właśnie kluczem? Może już wkrótce obudzi się z welonem kompletnej przeszłości?
- Patrz! - Krzyknęła Maja, otwierając okno na oścież i wychylając się przez framugę niebezpiecznie mocno w kierunku nieba. Wyglądało to jakby czerń tego nieba delikatnie ją wyciągnęła z okna i utrzymywała w dziwnej półwiszącej pozycji. W górze zaś majaczyły zamazane kształty skąpane w bladej, śnieżnobiałej poświacie. To były najprawdziwsze Pegazy. Nie jakieś legendy, nie mity na poły wyblakłe, na poły zniekształcone wędrówką słowa przez setki pokoleń, ale istoty z krwi i kości, o ile we śnie można takie spotkać. Tabun podniebnych rumaków szybował coraz bliżej. Maja drżała z podniecenia.
- Mamo? Zaraz tu będą... - szepnęła doniośle.
Faktycznie, ledwo widoczne z początku plamki stały się teraz kształtami skrzydlatych koni.
- Zwariowałam - rzuciła w myślach do siebie
- Kurwa, zwariowałam, trybik znowu wyskoczył - natrętne myśli nagle pękły i zalał je spokój. Może ten absurd to właśnie moment przechodzenia przez dotychczas niedostępne drzwi do przeszłości? Tabun wylądował dokładnie przed ich domem, zajmując całą ulicę
- Mamo, chodź się przywitać - Maja błyskawicznie znalazła się przy drzwiach i chwyciła błagalnie jej dłoń. Poczuła rozlewające się po ciele błogie ciepło. Wrażenie było tak silne, zupełnie jakby od tych sześciu lat nie czuła ciepła innych dłoni. Dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Jakby opadły klapki z oczu. Poddała się determinacji córki i w pośpiechu zeszły na dół. Drzwi wejściowe domu otworzyły się same.
- To sen - uspokajała się bezgłośnie
- To sen, pierwszy prawdziwy sen od tak dawna i dlatego tak intensywny. Sen, który przełamie barierę i przywróci przeszłość. Sen - symbol. Sen - pomnik. Sen uświęcający martyrologię chwil pozbawionych dnia wczorajszego. Pegazy rżały. Ich śnieżnobiałe grzywy falowały dostojnie pod wpływem wiatru, którego nie było. Sierść lśniła i zapraszała do głaskania. Zebrały się przed bramą i parskały co chwilę, strzygąc uszami. Drżąca dłoń Leny chwyciła za klamkę furtki. Otworzyła ją, a gdy przeszły z Mają na drugą stronę, zorientowała się, że to nie może być jawa. Dom zniknął, zaś niby - księżyc napęczniał tuż nad nimi, a ziemia jakby skurczyła się i zniknęła. Stały teraz na dryfującym w absolutnej czerni kawałku łąki opiętej niczym kożuch na asteroidzie. Furtka przestała istnieć momencie, gdy się za nimi zatrzasnęła. To MUSIAŁ być sen. Pegazy otoczyły kobietę i dziecko, tworząc okrąg. Twarz Mai promieniowała radością.
- Czas przestać uciekać, Mamo - jej szept niósł w sobie zapowiedź końca amnezji, a może dotyczył jej życia, tego Lena nie potrafiła określić. Wiedziała jedno: To SEN.
- Mamo - Maja wskazywała paluszkiem coś na niebie. Lena wytężyła wzrok. Oślepiło ją eksplodujące przenikliwym światłem niebo.
Oto odkrywam przed Tobą swą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Daję Ci siebie, oczekując ofiary, a gdy ją wypełnisz - nasycę się nią i przyniosę światom naręcze snów. Naszą tajemnica pozostanie milknący dźwięk ostatniego uderzenia Twojego serca...
Lena spojrzała w oczy Mai i wszystko przestało się liczyć. Nareszcie nadeszła chwila prawdy. Liczyło się tylko to.
memoria restaurata
To nie była baśń. Nadszedł czas opuścić krainę snu, gdyż Lena należała od sześciu lat do zupełnie innej rzeczywistości. Uciekała, chowała się w zakamarki snu, próbując oszukać samą siebie. Należała teraz do świata umarłych? Należała do niej od czasu, gdy ofiarowała siebie Morfeuszowi, całej krainie snu. A jej córka? Jej własna córka była kluczem do tej tajemnicy i… Przekleństwem pamięci. Czym zatem była Ona sama? Cieniem wspomnień? Tęsknotą żywych? Echem przeszłości samego Kryształu? Rozpłakała się bezgłośnie. Świat rozpada się, gdy nie czujesz nad nim kontroli. Gdy uciekają dni, miesiące i lata życia, stajesz się trupem dryfującym w czasie. Lena nie wierzyła zmysłom, choć odbierała rzeczywistość tak bardzo realnie. Wszechświat skurczył się do wielkości jej snu. Potężna eksplozja przeszłości utorowała sobie drogę z głębin duszy, by wzburzyć powierzchnię tożsamości. Sen z przeszłości uwolnił się i poznała jedyną prawdę. Tamten sen? Tamta rzeczywistość nigdy się nie skończyła. Trwała. W ukryciu, niczym nietoperz zaszyty w jaskini czekała na zachód słońca iluzji. Spazmatyczny krzyk wyrwał się z płuc, ale uwiądł w krtani, przepalony strachem. Oto iluzja życia, iluzja codzienności upadła w niebyt. Pozostała gorzka prawda i nieuchronny, ostatni krok. Krok ku nieskończoności. Ostatni krok we mgle.
Wędrowiec otoczył Ostatni Sen Kryształu mgłą ukojenia. Wśród Wieloświatów ten jeden groził po raz kolejny naruszeniem równowagi ich kruchej koegzystencji. Przyczyną był chwilowy brak istotnej jego części. Nomad, w sobie tylko znany sposób, wytropił kryjówkę zbuntowanego fragmentu tej rzeczywistości, która przez swoją rebelię stworzyła dziury w membranach otulających światy i wysłał tam kogoś z delikatną misją. Teraz wszystko wracało do normy. Membrany zabliźniały się, a Zagubiony Kryształ powrócił na swoje miejsce we wszechświecie Morfeusza. Mgła zacieśniała się wokół śnienia i tężała, przybierając formę coraz bliższą doskonałości kryształu. Gdy klejnot odzyskiwał swój kształt, mała Maja przeobraziła się w dorosłą kobietę. Kobietę, która nosi na swych barkach ciężar nieśmiertelności.
- To moja wina, nie powinnam była szukać schronienia u Morfeusza i uciekać za kotary iluzji – wyszeptała.
Poprowadzę Cię ku miejscu, z którego pochodzisz i zabiorę wyśniony przekorą sen, aby zwrócić Twoje istnienie Potrzebującym.
Ad fontes
Morfeusz stał na skalnej półce w czarnej gwiezdnej otchłani i karmił Pegazy. Z oddali sunęła ku niemu czarna postać otulająca połowę nieboskłonu szumiącym wśród sennych przestrzeni płaszczem. Płaszcz ów miał przedziwną właściwość: Falował na nieistniejących podmuchach wiatru. Król Snu skłonił na powitanie czoła przed pochylającą się nad nim z troską postacią.
- Witaj - wyśpiewał odurzającym zapachem letnich kwiatów i słodkim niczym wiosenny sen głosem.
Czarny Pątnik jeszcze bardziej pochylił się w jego kierunku. Spod płaszcza wysunął się nieprzenikliwie czarny rękaw. Dłoń, a raczej jej kształt uformowany przez skupienie mroku nieprzepuszczalnego dla jakiejkolwiek formy światła, ściskała kryształ. Ten, który pierwotnie był Zaginioną Myślą Władcy Snów, a potem stał się czymś więcej, niż tylko sennym artefaktem. Ten sam, który później zaginął, burząc taflę spokoju oceanu uczuć Morfeusza. Spod kaptura Wędrowca iskrzyły dwa ognie, przypominające światło setek skupionych w jednym miejscu galaktyk. Król Marzeń sennych nie widział twarzy. Nie mógł jej dostrzec. W jej miejscu kłębił się tylko nieprzenikniony i materialnie gęsty mrok. Morfeusz drżącą dłonią delikatnie wyjął Kryształ i poczuł ciepły, leniwy puls bijący we wnętrzu doskonałej struktury. Pochylił z szacunkiem głowę.
Gdzieś w salach Pałacu Snów po zebranych duszach przetoczył się podmuch plotki o powrocie na salę tronową Kryształu Zagubionej Myśli. Rozsiewała ją promieniująca niezwykłymi świetlistymi smugami młoda kobieta, której dawno już nie widziano w pałacu...
16 października 0:01
Krzysztof stał nad spoczywającym bez ruchu na łóżku ciałem Leny i zastanawiał się jak to możliwe. Chłód ustał, a on nie czuł bólu w dłoni, choć rana ciągle broczyła krwią. Powoli zbliżył dłoń do jej twarzy. Z ust nie wydobywało się powietrze, a klatka piersiowa tkwiła nieruchomo w jednym i tym samym, ciągle tym samym miejscu.
- Boże, spraw, żeby to był sen... - wyszeptał z rezygnacją. Nagle wyczuł czyjąś obecność w pokoju. Po plecach przemaszerował tabun dzierżących kostki lodu mrówek. Odwrócił się, a przy komputerze stał jakby mnich, odziany w czarne szaty. Milczał. Nie poruszał się, ale poły jego opończy wyraźnie powiewały na nieistniejącym wietrze. Być może był tylko zjawą, omamem powstałym gdzieś w neuronach na skutek szoku, ale jednocześnie sprawiał wrażenie realnej groźby, wiszącego nad skazańcem topora, który zaraz błyskawicznie opadnie.
Odwrócił się plecami do widma, łzawiąc i błagając w myślach wszystkie demony o to, by klatka piersiowa Leny podjęła na nowo ruch w górę i w dół. O bodaj płytki, ale o oddech. Cisza była jedyną odpowiedzią pogrążonego w sennym letargu świata. Gdy zerknął za siebie, intruza już tam nie było. Kątem oka dostrzegł jednak ruch przy łóżku. Tamto coś, cokolwiek to było, złudzenie czy człowiek, stało przy Lenie. Obcy pochylał się nad nieruchomym ciałem kobiety i dotknął jej czoła. Krzysztof wiedział, że jest zimne. Zimne i spowite w trupią bladość. Pod wpływem stykającej się z czołem Leny czarnej niczym noc dłoni tamtego, jej ciało zmieniło barwę i zaczęło coraz bardziej przypominać zdrową, śpiącą Lenę. A potem stało się coraz mniej i mniej realne, a coraz bardziej przezroczyste, aby w końcu całkowicie zniknąć. Razem z mnichem.
Dopełniam drogi, na które wkraczasz i palę mosty, które mijasz. Będzie tak zawsze, gdy opuścisz byt, którym się stałaś. Będziesz Kryształem w jednym ze światów aż po nieskończoność...
Czarna postać odwróciła się od Morfeusza i poszybowała ku otwierającemu się w czeluściach nieba wirowi. Jej płaszcz długo jeszcze szeleścił po nieboskłonie, ale nawet, gdy zniknął, Morfeusz ciągle wpatrywał się w zabliźniającą się bramę do innego świata. Bramę, przez którą przybył sam Nomad... Z uśmiechem pokłonił się zacierającym bliznę rozerwanej czasoprzestrzeni chmurom. Kto wie... Może jeszcze kiedyś się z Wędrowcem spotkają?
Ecce Homo
Jest jeszcze inna wersja legendy o Krysztale. Pozbawiona patosu, ale nie mniej dramatyczna. Według niej Kryształ to nie był świadomy wybór. To opowieść o Mai, ostatniej ze Smużących, która szukała u Morfeusza ratunku. To Ona stworzyła przejście, którym w desperacji do kryształu trafiła tamta zwykła kobieta. Tylko Smużący mógł się skryć w strukturach krystalicznej powłoki, a zwykły człowiek wyłącznie dopełniał swego ziemskiego losu. O dziwo, ten zwykły, przypadkowy ludzki los, położony na szali Kryształu, wykazał zadziwiającą właściwość spełniania marzeń. Maja chciała stać się Kryształem. W ten sposób usiłowała w akcie desperacji uchronić się przed Bezsennym. Świat bywa jednak sprawiedliwie dla wszystkich nieobliczalny i przypadek, a może i ciekawość ludzka sprawiły, że ostatecznie w kruchą strukturę wcieliła się równie niestabilna istota. Człowiek.