Proszę państwa, kurtyna w górę! Na scenie Teatru Polskiej Rzeczywistości trwa spektakl pt. „Konstytucjonalista z przypadku". Główną i solową rolę gra Jarosław Kaczyński, artysta o niesłychanej wszechstronności. Przez osiem lat występował jako samozwańczy reformator sądownictwa, dewastator sekciarstwa sędziowskiego i miłośnik „koniecznych zmian systemowych". Dziś, w najnowszym wcieleniu, odkrył w sobie nieoczekiwaną pasję: stał się - tak, tak, to nie żarty - żarliwym obrońcą Konstytucji.
Trudno nie podziwiać tej artystycznej metamorfozy. Człowiek, który będąc u władzy bez mrugnięcia okiem co rusz łamał konstytucję, manipulując prawem i instytucjami, nagle, po przegranych wyborach, wciela się w najgorętszego rzecznika praworządności. To jak piroman, który przez lata podkładał ogień, by nagle zostać strażakiem roku. Ciekawe czy wszyscy widzowie dostrzegają tę ironię? No cóż, to już inna sprawa, może kiedyś i to spróbujemy przeanalizować...
Najnowsze PR-owe zagrywki środowiska pisowskiego malują Kaczyńskiego jako strażnika praworządności, który z nieukrywanym oburzeniem wskazuje na „bezczelne łamanie konstytucji” przez rząd tego Niemca - Tuska. Przypomnijmy jednak, że jeszcze niedawno nasz bohater systematycznie niszczył porządek prawny. Przejmował kontrolę nad Trybunałem Konstytucyjnym, dewastował niezależność sądów, ignorował niewygodne wyroki. Gdy TK orzekał zgodnie z jego wolą – był świętością, gdy nie – stał się „reliktem tamtego ustroju”.
Pamiętamy słowa: „konstytucja upadła” jako usprawiedliwienie dla próby rewizji ustrojowej państwa. Pamiętamy, jak jego partia obchodziła obowiązujące od lat zasady, tworząc neosędziów i pseudo-izbę Sądu Najwyższego. Pamiętamy aferę „nocnych” wyborów sędziów, jeszcze zanim kadencja poprzedników się skończyła.
A dziś? Ten sam człowiek z niewzruszoną miną oskarża innych o łamanie tej samej konstytucji, którą przez lata traktował jak papier toaletowy. Przyznacie, że to wybitna kreacja teatralna. Sam Molier, mistrz intryg scenicznych, byłby zachwycony taką maestrią podwójnych standardów.
Swego czasu bawiły mnie medialne spory wewnątrz PiS i przepychanki między Kaczyńskim a Ziobrą o kształt reformy sądów. Pamiętacie? Nawet we własnej partii nie wiedzieli, co robią – ale co tam! — ważne, że robili to z determinacją i nieustępliwością.
Dziś Kaczyński, o ironio! odkrył, że sądy są ważne. Że praworządność ma pierwszorzędne znaczenie. Że konstytucja ciągle obowiązuje. Szkoda tylko, że ta epifania przyszła mu do głowy dopiero po utracie władzy. To trochę jak nawrócenie u wrót piekieł – wzruszające, ale niekoniecznie wiarygodne.
Jarosław to mistrz słowa – szczególnie tego ostrego. Protestujących nazywał „śmieciami”, przeciwników – „głównymi sadystami”, a słownik jego obelg mógłby uzupełnić słownik synonimów politycznych. Język pogardy zawsze był specjalnością prezesa – ale tylko w jedną stronę. Bo gdy ktoś odwzajemnił się podobną monetą, on nagle staje się obrońcą kultury politycznej. Gdy Sikorski nazwał go „cyniczną mendą”, wybuchła polityczna burza. Jak mogą "zdradzieckie mordy" tak mówić o zbawcy Ojczyzny? Zadziwiające jak ten sam człowiek, który przez lata emanował wrogością i pogardą, dziś oburza się na „ton debaty publicznej”. To już nie tylko podwójne standardy – to jakaś wypaczona wizja rzeczywistości, w której wszystko, co robi protagonista, jest dobre i słuszne, a wszystko, co robią inni, zasługuje na potępienie.
W najnowszej odsłonie kariery Kaczyński odkrył też pasję detektywistyczną. Człowiek, któremu prokuratura systematycznie osłaniała tyłek, nagle stał się tropicielem „nieprawidłowości” w sądownictwie. Przypomnijmy, że za czasów Ziobry prokuratura była „zbrojnym ramieniem PiS”. 200 śledztw prowadzonych pod presją, naciski na skazanie niewygodnych – to była codzienność. Teraz ten sam człowiek z oburzeniem oprotestowuje próby uporządkowania tego chaosu.
Czas na finał tego spektaklu: Kaczyński, tragiczny bohater własnej dramy, po latach niszczenia państwa prawa, nagle odkrywa miłość do praworządności. Jest niczym Otello, który po zabiciu Desdemony wygłasza tyrady o świętości i sensie małżeńskiej wierności.
Czy może być piękniejsza ironia losu? Człowiek, który przez lata systematycznie demolował instytucje demokratyczne, staje się ich najgorliwszym obrońcą – ale dopiero wtedy, gdy stracił władzę. Groteskowy happy end, gdzie antybohater zostaje bohaterem we własnych oczach. Niszczyciel staje się odbudowującym. Ionesco byłby zachwycony takim absurdem.
Kurtyna opada. Artysta kłania się publiczności. Jedni klaszczą, inni milczą, a jeszcze inni zastanawiają się, czy to była komedia, tragedia, czy teatr absurdu, gdzie główny aktor tak bardzo zżył się z graną postacią, że zatarły mu się granice między fikcją a prawdą.
Andrzej "Petel" Petelski
Jeśli te słowa dały Ci do myślenia – ufunduj łyk energii niezbędnej do opisywania świata.
⬇ Posłuchaj też w formie podcastu. Wszystkie odcinki "Obłędnika" ⬇
![]() |