Mój niewielki, zagracony gabinet. Światło października przeciska się przez rolety. Smugi, w których unosi się kurz, biegną radośnie ku podłodze. Pył niesprzątania, drobny, nikomu niepotrzebny, ale uparcie zaznaczający swoją obecność. Na ścianie vis a vis wykuszowego okna wiszą trzy lustra: jedno krzywe z pchlego targu, drugie wiekowe, matowe po babci, trzecie nowe, ale już zadrapane nie wiedzieć kiedy i przez kogo. Spoglądam w nie po kolei. Każde zwraca mi inną twarz. Nie dramatycznie inną – tylko lekko przesuniętą, zwichrowaną, jakby ciało nie mogło się zdecydować, gdzie ma się skończyć.
Zapach rozgrzanego pomieszczenia miesza się z ledwo wyczuwalnym zapachem mydła, pozostałością po porannej kąpieli, próbie czystego wyjścia na świat. Bo rankiem, jak ostatnio codziennie, byłem kimś innym. Identyfikator pracowniczy na mej szyi kołysał się w rytm kroków gdy przemierzałem korytarz biura skąpany w zimnym świetle jarzeniówek. "Jak w akwarium" - pomyślałem. Ludzie wokół komunikowali się ze sobą bardziej tonami, niż słowami. Zdania wypolerowane, gładkie, wyprodukowane seryjnie. Ja też mówiłem w tym stylu. Korpo-gadka. Nawet teraz, stojąc tu, słyszę jej echo. Profesjonalne. Uprzejme. Bezuczuciowe. Mdłe.
Kiedyś, w trakcie zaskakującego performance'u widziałem kobietę siedzącą pośrodku bryły lodu, nagą, spokojną, jakby ból, którego doświadczała od zmrożonej powierzchni był językiem, którego my nie rozumiemy. Pytony oplatały jej ciało, szukając ciepła, a ona nawet nie drgnęła. Ten obraz do dziś mną szarpie. Zrozumiałem wtedy, że ból może być formą mowy — pierwotnej, przedwerbalnej, tej, która nie potrzebuje alfabetu, by poruszyć. W tamtej ciszy, wśród pary unoszącej się z lodu, kobieta mówiła do nas wszystkim, czym była: drżeniem mięśni, zsiniałą skórą, spojrzeniem wbitym w pustkę. To nie był spektakl, tylko rozmowa, w której my widzowie, nie znaliśmy słów, by odpowiedzieć. Widzieliśmy cierpienie artystki, ale może to cierpienie widziało nas — obnażonych z obojętności, nagle świadomych, jak rzadko potrafimy naprawdę czuć. Pomyślałem wtedy, że ja nie muszę sięgać po performance – moje ciało zamarzało samo. Każdego dnia. W sali konferencyjnej. Przed ekranem komputera. W firmowej windzie, w której unikałem spojrzeń współpasażerów.
Ciało pamięta więcej, niż chcielibyśmy. Strach, dotyk, wstyd, nawet drobne gesty, których nikt nie widział. Czasem przypomina o tym drżeniem mięśni, niepokojem, którego nie da się wyjaśnić. Autentyczność nie jest ani czysta ani wygładzona — nosi na sobie zapach wysiłku, potu, zmęczenia. To prawda, która nie pachnie ładnie, ale za to nie kłamie.
Wczoraj, zupełnie bez powodu, zacisnąłem dłoń na krawędzi biurka. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to nie był nerw, lecz pamięć ciała, która nagle przemówiła. Ciało zawsze wie pierwsze — czuje wcześniej, niż my zdążymy pomyśleć. Drży, napina się, buntuje, jakby chciało przypomnieć, że prawda nie rodzi się w głowie, tylko tuż pod skórą. Że autentyczność nie jest czymś, o czym się mówi, ale czymś, co się dzieje. I że najczęściej zdradza nas właśnie ciało — wtedy, gdy udajemy spokój, a ono wie, że kłamiemy. Kilka godzin wcześniej staliśmy z żoną w łazience. Lustro zaparowało od gorącej wody. Dwie szczoteczki do zębów — różowa i niebieska — leżały obok siebie jak dwa życia, które dawno nauczyły się dzielić przestrzeń. Małżonka patrzyła na mnie przez łazienkową mgłę. W jej oczach było coś między troską a zmęczeniem. – Czemu ciągle udajesz, że to miejsce jest dla ciebie? – powiedziała w końcu. Nie odpowiedziałem. Nie dlatego, że chciałem skłamać, tylko dlatego, że nie wiedziałem, jak brzmi prawda, kiedy wypowiada się ją na głos. Przeciągnąłem dłonią po lustrze i zobaczyłem swoją twarz – tę oficjalną, znowu dziś gotową do użycia. A ta prawdziwa została rzucona w kąt łazienki, jak mokry ręcznik, którego nikt nie chce podnieść. Widziałem kiedyś film, w którym twarze dwóch kobiet powoli stapiały się w jedną. Nie przez magię, lecz przez codzienność – przez bliskość, która ściera kontury. Kiedy kochamy, chcemy być widziani, ale tylko do momentu, gdy ktoś zobaczy za dużo. Myję zęby codziennie, ale twarzy z maski już nie. Bo boję się, że pod spodem nie został nikt, kto miałby odwagę spojrzeć w lustro.
Pamiętam, jak miałem siedem lat i stałem na scenie w szkole. Miałem na głowie papierową koronę, policzki pomalowane kredką. Grałem króla w jasełkach. Wszyscy patrzyli. Nie pamiętam słów, które wypowiadałem, ale pamiętam, jak bardzo chciałem być lubiany. Jak bardzo się starałem recytując. Moja matka siedziała w trzecim rzędzie i uśmiechała się. Wiedziałem, że muszę zagrać dobrze, żeby ten uśmiech pozostał. Nie mogłem zapomnieć kwestii, nie mogłem być sobą – siedmioletnim chłopcem, który bał się ciemności i nie rozumiał, dlaczego Jezus musiał umrzeć. Musiałem być królem. Kiedy zeszliśmy ze sceny, nauczycielka powiedziała: „Świetnie zagrałeś". Ja powiedziałem: „Dziękuję". Ale wewnątrz coś pękło – nie dlatego, że zagrałem źle, tylko dlatego, że zagrałem dobrze. Zrozumiałem, że mogę być kimś innym, jeśli to kogoś uszczęśliwi. Świadomość tego wypaliła w moim wnętrzu piętno, które nigdy się nie zabliźni. Maska nie jest wynalazkiem dorosłości. Jest formą przetrwania, której uczymy się już w dzieciństwie – w szkole, w domu, w teatrzyku z kartonu.
Patrzysz w lustro i wiesz, że cię nie ma. Czujesz to – tamto ciało wykonuje gesty, które wyćwiczyłeś, ale ty już dawno wyszedłeś tylnym wyjściem. Gdzie jesteś? Gdzieś między poranną kawą a wieczornym zmęczeniem? Gdzieś między „wszystko w porządku" a prawdą, której nie umiesz nazwać? Kiedyś szedłem przez park, w którym trwał festyn. Muzyka, sztuczne światło, konfetti przyklejające się do policzków jak błyszczące łzy. Powietrze było gęste od zapachu waty cukrowej i mokrego asfaltu. Tłum zdawał się tańczyć — nie indywidualnie, lecz zbiorowo, jakby choreografia była zapisana w naszych ciałach jeszcze przed narodzinami. Nikt nie patrzył nikomu w oczy. Byliśmy razem, ale nieobecni. Obok, a jednak oddzieleni. Przypomniał mi się stary obraz — bezimienne postacie zatracone w tańcu, ciała bez twarzy, ruch bez intencji. Tam nie było masek, bo nie były już potrzebne. Wszyscy stali się jednym ciałem, jednym ruchem, wspólnym pulsem. Pomyślałem wtedy, że może właśnie tak wygląda współczesna wspólnota — zrośnięta z pozoru, a w środku pusta. A jeśli prawda też jest tylko formą ruchu — tak dobrze wyćwiczoną, że przylega do nas jak własna skóra?
Wróciłem do domu, ale nie od razu wszedłem do gabinetu. Najpierw stanąłem przy oknie w kuchni i patrzyłem na ulicę. Samotny pies obwąchiwał kosz na śmieci, staruszka ciągnęła wózek na zakupy. Żarówka w wiatrołapie migała niepokojąco – trzeba będzie zgłosić, pomyślałem. Ten drobiazg, jak wiele innych, pozostawał w półmroku – niby obecny, a jednak niedokończony. Patrząc na to migotanie, przypomniałem sobie kamienne figury, które widziałem kiedyś w galerii – bezgłowe, bezimienne postacie wyrastające z bloków skały. Ich siła tkwiła w braku twarzy, w milczeniu, które nie potrzebowało potwierdzenia. Autentyczność nie jest stanem, lecz ruchem – drżeniem między byciem widzianym a byciem sobą. To, co prawdziwe, rzadko ma imię. Nie nadaje się do prezentowania. Maski odpadają nie z buntu, lecz z czułości wobec własnego wnętrza. Wiedziałem to, stojąc przy oknie. Ale ta wiedza była jak tamta żarówka – obecna, lecz zbyt chwiejna, by naprawdę rozświetlić mą duszę.
W zeszłym miesiącu odwiedziłem muzeum. Chciałem zobaczyć wystawę figur woskowych, ale wyszedłem stamtąd z czymś innym – z widokiem maski pośmiertnej Chopina. Woskowy odlew twarzy po śmierci. Spokój, którego nigdy nie miał za życia. Stałem przed nią długo. Zastanawiałem się, czy maska odpada po śmierci, czy raczej zostaje na zawsze jako jedyne, co po nas pozostaje. W starożytności Rzymianie przechowywali w atrium pośmiertne maski swoich przodków – imagines maiorum. Robili je z wosku pszczelego, bardzo drogiej substancji w tamtych czasach. Maski zakładali aktorzy podczas pogrzebów, profesjonalni żałobnicy, członkowie rodziny, którzy szli w kondukcie. Następnie przechowywano je w szafkach obok ołtarzy domowych. Kolekcja masek świadczyła o długowieczności rodu. Czy maska to jedyny sposób, abyśmy pozostali w pamięci? Czy twarz, którą nosimy za życia, jest kiedyś utrwalana na zawsze – w wosku, w gipsie, w pamięci innych ludzi? Maska pośmiertna Chopina była wykrzywiona cierpieniem. Rzeźbiarz, który ją zdejmował, widział twarz, której kompozytor za życia chyba nie pokazał nikomu. Ale czy to była prawdziwa twarz, czy tylko ostatni, przedśmiertny skurcz ciała?
Cisza w domu była gęsta jak kurz na półkach. Z ulicy dochodziły już tylko stłumione odgłosy miasta udającego się na spoczynek. Wróciłem do gabinetu i zamknąłem drzwi, jakby odcięcie od świata mogło przynieść ulgę. Ze ściany zerkały na mnie trzy lustra – krzywe, matowe i nowe. Ich powierzchnie odbijały mnie w trzech wersjach, z których żadna nie wyglądała znajomo. Nie umiem tego nazwać. Nie wiem, kim jestem, kiedy nikt nie patrzy. Może nikim. Może właśnie wtedy – sobą. Ale jak długo da się wytrzymać nagość? Światło wieczora wpadające przez okno zgasło na dobre. Ściany zlewają się w jedną ciemność. Moje lustra odbijają już tylko mrok, który zaczyna oddychać razem ze mną. Nie pytam już, która twarz jest prawdziwa. Pytanie straciło moc, odkąd zrozumiałem, że maska zawsze chroni. Wstaję. Podchodzę do krzywego lustra i dotykam jego powierzchni. Jest zimne. Oddycham głęboko. Nie dla niego. Dla siebie. Dotykam szkła i widzę – nie siebie, nie cień. Tylko zaparowaną taflę zwierciadła, ślad oddechu, który wciąż parzy szkło, jakby chciał wrócić do mojego ciała.
Andrzej "Petel" Petelski
Jeśli te słowa dały Ci do myślenia – ufunduj łyk energii niezbędnej do opisywania świata.
Posłuchaj w formie podcastu:
![]() |