Ludu, mój ludu…
Jakiś – dobry zapewne – człowiek, pełen przy tym – jak mniemam – najlepszych chęci, napisał był, że w Polsce należy zaprowadzić demokrację i od razu (wspominałem, że to dobry człowiek, prawda?) roztropnie wywiódł, że „demokracja” to są „rządy ludu”.
A ja sobie parsknąłem herbatą w monitor, z tej zapewne przyczyny, że dla odmiany, nie jestem dobrym człowiekiem.
– Skąd ta reakcja? – zapyta ktoś, kto tu nieopatrznie zbłądził.
Bo ja taki śmieszek jestem, prawdopodobnie. A już zwłaszcza, to lubię się pośmiać z cudzego nieszczęścia.
Jasne, mógłbym to uzasadnić.
Zacząłbym zapewne od propozycji, żeby mi dobry człowiek był łaskaw objaśnić, w równie prosty sposób, znaczenie słowa „populizm”, a potem wskazać zasadnicze różnice onegoż z ową „demokracją”. Mógłbym tak zacząć, ale jakoś mi się nie chce. Nie mogę wykluczyć, że to dlatego, że jakiś czas temu z ogromnym trudem przebiłem się przez książkę o populizmie, widzianym z prawniczej perspektywy. Ze wstydem przyznam, że z dzieła zrozumiałem tylko jeden tekst, a i to nie na pewno, bo to mój kolega napisał i istnieje podejrzenie, że chcę się podlizać. Nie pójdę zatem tą drogą.
Ciekawszym i może na pozór mniej absurdalnym tropem, byłoby dociekanie, czym jest ów mniemany „lud” i kto się do niego zalicza?
Jest z tym pewien kłopot, bo to zależy od tego, gdzie i kiedy się ta inkryminowana „demokracja” zdarzyła.
W demokracji ateńskiej do ludu nie należeli niewolnicy. Zabawne, że w powstającej ponad dwa milenia później, amerykańskiej demokracji imigracyjnej, niewolnicy też ludem nie byli. Bo nie.
W sumie to nawet interesujące, że w wielu demokracjach, kreowanych w XVIII, XIX, a czasem i w XX wieku, lud musiał być koniecznie przyjezdny. Miejscowy lud do ludowładztwa się nie nadawał.
Nie wszędzie tak było, bo częściej liczyła się kasa albo profesja, związane ze specyficznymi kwalifikacjami społecznymi. W takiej dajmy na to, karaibskiej demokracji pirackiej, do ludu nie należeli: złupieni, porwani, kobiety nie umiejące się obronić, oraz niepijący rumu.
Z kolei lud biorący udział w wiecowej demokracji nowogrodzkiej musiał być w ręce mocny, ponieważ podstawową procedurą, w której zapadały decyzje większościowe, było tam okładanie się kijami. Proszę zauważyć, jak pięknie łączy to zasadę większościową (zazwyczaj wygrywali ci, których było więcej) z zasadą merytokratyczną (czasami wygrywali ci, którzy lepiej pałami robili i sprytniej miejsce starcia wybierali).
W polskiej demokracji szlacheckiej ludem była szlachta, a lud ludem nie był. Bo nie. Lud zresztą, zwłaszcza ten ze wsi, w ogólności do demokracji początkowo był niezapraszany z różnych powodów, a głównie dlatego, że co też on ów lud wiedział o ludowładztwie? No, że niewiele.
Kobiety do ludu weszły późno i tu się robi problem ze Szwajcarią, która ma wielowiekową tradycję demokratyczną, ale z dopuszczeniem kobiet cokolwiek zwlekała.
Kiedyś monarchie nie były demokratyczne, a republiki to już częściej. A teraz? Teraz to z tym jest rozmaicie i w efekcie niekiedy nawet wprost przeciwnie.
W demokracji większościowej płaczą mniejszości, a w konsensualnej większość narzeka. O demokracji socjalistycznej to nawet nie będę wspominał, bo za dobrze to pamiętam, żeby się śmiać. Tam to momentami nawet władza ze strachu płakała.
Mógłbym tak jeszcze długo i nawet trudniejszymi słowami, bo w młodości dużo czytałem i nawet jeszcze trochę z tego pamiętam. Nie o to mi jednak chodzi, żeby śmietnikową erudycją tłumić marzenia o demokracji (a ściślej: głębokie przekonanie, że się jest ludem i za to się coś należy).
Chciałbym raczej zwrócić uwagę, że są takie słowa, które znaczą coś dopiero wtedy, kiedy znajdziemy odpowiedzi na szereg pytań trudnych: dotyczących zasad przedstawicielstwa, zakresu dopuszczenia procedur bezpośrednich, struktury władzy i samorządu, znaczenie prawa i jego relacji wzajemnej z innymi porządkami normatywno-instytucjonalnymi (polityka, religia etc.). Oraz jeszcze parę.
Chcę przez to powiedzieć, że jeśli czytam, iż ktoś chce demokracji, to wiem jedno: jemu się coś nie podoba, ale nie bardzo wie, co mianowicie, a co najmniej nie umie swojego niezadowolenia przedstawić w formie programu pozytywnego. W skrócie: nie wie, czego chce i czeka, aż mu to przyniosą. Do spróbowania.
Trochę to irytujące, ale na szczęście w Polsce, pięknym kraju, tak srogo doświadczonym przez historię, sąsiadów i lokalną głupotę, nawet człowiek nie zdąży się dobrze zirytować nawoływaniami do demokracji, a już wjeżdża gość z bańką kleju i pakietem etykiet do naklejania na czołach.
Etykieciarze są wkurwiający.