Bajka antropologiczna
Opowiem państwu bajeczkę.
Oczywiście mógłbym to nazwać słabo weryfikowalną koncepcją antropologiczną o znaczącej mocy objaśniającej, ale jest to koncepcja, której się nie da udowodnić i która ma liczną konkurencję. Ale z powodu, że ponieważ albowiem gdyż nie chce mi się robić przypisów, więc poprzestańmy na tym, że jest to bajeczka. Antropologiczna oraz że o charakterze dydaktycznym.
Jednym z najczęściej spotykanych uzasadnień zła, które czynimy my i ci, których wspieramy, jest w Polsce wskazanie na stronę przeciwną i stanowcze oświadczenie, że oni robią to samo, a nawet bardziej.
Zazwyczaj to prawda, niezależnie którą stronę mamy na względzie. Istotne jest bowiem tylko to, z której strony się patrzy.
Mechanizm taki, uzdalniający działania dążeniem do odpłaty za zło, którego ktoś doświadczył od innych, nazywa się wróżdą, albo krwawą pomstą. Dziś jest ona może mniej krwawa, ale wskazanie na krew nie jest bez znaczenia.
Mechanizm jest prosty: jeżeli obce plemię (w antropologii częściej pojawia się pojęcie „rodu”, ale popularyzatorska forma skłoniła mnie do ustępstwa na rzecz określeń trybalnych, częściej dziś spotykanych w mowie potocznej) przyzabije nam kogoś, to obowiązkiem plemienia poszkodowanego w ludziach, jest przyzabicie jakiegoś członka obcego plemienia. „Jakiegoś”, bo wróżda nie jest zindywidualizowana i nie szuka osoby, która jest winna złego postępku. Winne jest wredne plemię, z którego ten zły człowiek pochodzi. Plemię jako takie. Niezależnie od wieku, płci i stopnia zaangażowania konkretnego osobnika. Bo w tym plemieniu to źli ludzie są.
Skoro tak, to przyzabijamy jakiegoś gościa, który czasem nawet nie wie, dlaczego się rozstał z życiem i spokojnie udajemy się do naszych ziemianek.
Tyle tylko, że to drugie plemię działa tak samo i musi odemścić krzywdę, którą jemu, temu plemieniu, uczyniliśmy. I w tym celu udaje się do naszych ziemianek z tęgimi pałami.
I tak się to toczy, a zakończyć może tylko wtedy, gdy jedno z plemion zostanie całkowicie eksterminowane.
W antropologicznej bajeczce, jak to w bajeczce, jest happy end i morał. Zasadza się on na tym, że eksterminacja wzajemna nikogo nie urządzała i skłócone plemiona wpadły na pomysł taki, aby spory kończyć inaczej. Choćby i talionem.
Jak nam obce plemię przyzabiło szwagra, to wystarczyło, że wydało nam na śmierć mordercę oraz kwintal marchwi na otarcie łez i było gites.
Odpowiedzialność się spersonalizowała i oko wybijano tylko temu, kto sam oko wybił. A męskość odejmowano gwałcicielowi. Jakoś tak.
Ten nowy mechanizm, nazywany, powiedzmy, że „prawem”, zmieniał się w czasie i przestrzeni, ale stał się drogą do unikania eksterminacji i pozwalał konflikty kończyć. I wszyscy (z wyjątkiem sprawców) żyli długo i szczęśliwie.
Morał jest taki, że lepiej marchewkę jeść, niż być dla niej nawozem.
Niestety w naszym pięknym, ale srogo doświadczonym przez historię, sąsiadów i ludność tutejszą, kraju nawet prawo postrzegane jest jako narzędzie niezindywidualizowanej pomsty. A ściślej: bardzo często takiej pomsty, opartej na odpowiedzialności zbiorowej oczekuje się od prawa.
Jasne, jesteśmy ludźmi o niejakiej ogładzie (choćby tylko we własnych oczach) i współcześnie wzajemne wybijanie jest względnie rzadkie, przynajmniej w naszych okolicach. W naszych tzw. cywilizowanych czasach rzecz dotyczy obrazy, blokowania dostępu do dóbr i zaszczytów, naśmiewania się z wizerunku, szydzenia z rodziny etc. Mechanizm jest jednak taki sam i tak samo podstawowym argumentem jest to, że „oni” też nam to zrobili.
Trudno się dziwić, że w sprawach błahych rządzi wróżda i na pytanie „dlaczego źle czynisz bliźniemu” bardzo często otrzymujemy odpowiedź: „dlatego, że to nie jest żaden mój bliźni, tylko członek obcego plemienia, który z tej racji nawet z mordy jest paskudny”.
A prawo siedzi pod drzwiami i płacze.