Wpis 5
Irytacje
Język polski parszywieje.
Nie, nie chodzi mi o wulgaryzmy, które czasem są nie do zastąpienia. Czasami. Chodzi mi raczej o panoszące się uproszczenia językowe, o chodzenie na łatwiznę, ubogie słownictwo... Zwał, jak zwał.
Muszę zaznaczyć, że jest to trwałym źródłem mojej irytacji, a są takie dni, kiedy powoduje, że mam dość internetów.
Weźmy choćby słowo, od którego mnie trzęsie bardzo, a już zwłaszcza we środy: buzia. Nie wiem, co jest tego przyczyną (poza głuptactwem, bo ono to zawsze), ale mamy do czynienia z zanikiem takich słów jak „twarz”, „usta” oraz „morda”. Wypiera je „buzia”. Wszyscy Polacy to jedna rodzina, ale bez nadzoru osób starszych: same dzieci. Niektóre w wieku emerytalnym, co łatwo poznać, bo mają, jak twierdzą „zmarszczki na buzi”.
No dobrze, czasami jest to zabawne, zwłaszcza jeżeli ma kontekst seksualny, albo dotyczy bójki chuliganów na skwerku, ale zazwyczaj odbieram to jako zdziecinnienie, albo co najwyżej minoderię. Minoderię mogę zrozumieć, bo jeżeli ktoś ma w zasobie słownikowym wyłącznie „buzię” i „paszczę”, to faktycznie czasem może mieć kłopot.
Z tej samej półki jest „bajka”, które to słowo coraz częściej jest używane w odniesieniu do wszystkich filmów animowanych, bez wyjątku. I nie, nie będę się upierał, że „bajka” to koniecznie musi być utwór wierszowany o moralizatorskim charakterze. Język żyje i najwyraźniej potrzebne było słowo, które określałoby animacje dla dzieci. Krótkie słowa zawsze wygrywają, co wynika, jak się zdaje, z jakiejś ekonomii. Nie mniej, psiakrew, dla dzieci!
Nazywanie „Akiry”, „Błękitnookiego samuraja” czy choćby znakomitej serii kinowej „Spider-Man: Across the Spider-Verse” (polski tytuł niby podobny, ale jednak wcale) „bajkami” powoduje, że zastanawiam się, co moi rodacy serwują w dzisiejszej dobie dzieciom przed zaśnięciem.
Minoderia, uproszczenie, lenistwo i ubożenie słownika. Oraz pieluszki. Dużo pieluszek.
Idźmy dalej. Cieszy mnie zainteresowanie literaturą, ale jak ktoś pisze, że „czytał audiobooka”, to mi się coś w środku człowieka przewraca i podejrzewam, że to może być zła krew w drodze do mózgu (to tylko określenie techniczne, nie zamierzam się przy nim upierać).
Może kiedyś napiszę, dlaczego nie słucham audiobooków, ale to jest zapewne przypadłość osobista i jeśli ktoś potrafiłby się skupić i wysłuchać, jeśli nawet nie „Ulissesa”, to choćby „Bakunowy faktor”, to ja bym takiemu komuś pierwszy się kłaniał. Coś, co nie jest dla mnie, może być dla innych, nie ma zakazu. Nie mniej, czytanie polega na składaniu znaków w słowa, słów w zdania. Jakoś tak. Jak ktoś do nas mówi, to my słuchamy.
Miałem ochotę solidniej pocisnąć, ale czuję, że to mnie samemu ciśnienie rośnie, więc tylko jeszcze drobiazg, zanim mnie ostatecznie szlag trafi.
Otóż: „dwoje”. Dwoje, to samczyk i samiczka, ewentualnie dwie sztuki podmiotów w rodzaju neutralnym. Szanowny potencjalny czytelnik będzie łaskaw w tym miejscu zauważyć, że nie boję się postępowości językowej i promuję „rodzaj neutralny”, ponieważ słowo „nijaki” może być postrzegane, jako ocenne, a tak być nie powinno.
Kiedy jednak ewidentnie chodzi o parę (w sensie liczebnikowym) samców (mężczyzn dajmy na to), to ich jest „dwóch”, a jeśli kobiety, to „dwie”.
Jak ktoś o dwóch facetach mówi albo pisze „dwoje”, to ja się po dziadersku zaczynam interesować ich płcią biologiczną, kulturową oraz gustami erotycznymi, co samo w sobie jest głupie, bo co mi do tego? Podobnie mam wtedy, jak ktoś mi prezentuje „dwoje kobiet”.
Pointy nie będzie, bo muszę wziąć teraz proszek pod język, żeby ochłonąć.