"A Say": Wino i popiół - esej 006

@psychoparanoik.bsky.social

Wino i popiół


W bawialni dawnego dworu, miejscu, w którym historia wyryła się w drewnie i kamieniu, panował półmrok, a jedynymi władcami światła stały się drżące płomienie świec. Ich wosk, spływający leniwie i gęsto, uwalniał zapach słodkiej, melancholijnej przeszłości. Wokół siedzących gości, z rozpalonego, trzaskającego wesoło niepokornym ogniem kominka, unosiły się drobinki popiołu. Przysiadały na talerzach, niczym ciche, spalone wspomnienia. Miałem wrażenie, jakby z sufitu sypał się pył niegdysiejszych snów, dawnych rozmów, śmiechów i pocałunków. Ułożony na stole obrus był biały jak śnieg przed wiosenną odwilżą, a srebro noża i widelca trzymało w sobie chłód, który uparcie nie chciał ustąpić pod wpływem ciepła moich dłoni.

image

Wokół kieliszka wino rzucało cień w kształcie ciemnego półksiężyca, jakby księżyc ten był jedynym świadkiem tej dekadenckiej uczty. Wróciłem do nawyku z młodości: zakręciłem kieliszkiem, hipnotyzując się tańcem czerwonego, drżącego kręgu, który malował efemeryczne obrazy na ściankach szkła.

Mimo że ciało me było syte, dusza domagała się czegoś więcej. Słyszałem każdy dźwięk w tej sali – delikatne dzwonienie sztućców o porcelanę, oddechy, które zawisały w powietrzu w pół zdania, jakby bały się kontynuować. W myślach słyszałem brzęk szkła, który jeszcze nie nastąpił, ale którego obecność była tak realna, jak stłumione proroctwo. Zbliżyłem usta do krawędzi kieliszka, delikatnie, jakbym obawiał się obudzić uśpione w nim demony.

Hedonizm, który tu panował, był moim smutnym nawykiem, moją sztuką konserwacji rozpadu. Zawsze czułem, że życie to piękny, wielki bal, ale jednocześnie słyszałem, że muzyka powoli cichnie. Wokół mnie inni tańczyli, śmiali się, wierząc, że zabawa nigdy się nie skończy. Wierzyli w wieczność. Ja wiedziałem, że za horyzontem czeka pustka, cisza i ostateczna nicość. Oni woleli zamknąć oczy, tańczyć jeszcze szybciej i szybciej, aby zapomnieć i zagłuszyć niepokój. To była ich ucieczka.

Ja nie uciekałem. Zamiast tego konfrontowałem się z nicością. Pochylałem się nad myślą o końcu, z ciekawością obserwując, jak bal powoli zamiera. Byłem świadkiem, nie uciekinierem.

Ta świadomość nadchodzącego końca stała się moim bodźcem. Zamiast beztrosko konsumować życie, przeżywałem je z intensywnością kogoś, kto wie, że rachunek zostanie wkrótce wystawiony. Ten rachunek to nasza ulotność, nasze przemijanie. Nie szukałem już wielkiego, ostatecznego sensu, bo wiedziałem, że wszystko jest skazane na koniec. Skupiałem się na tym, by w każdym momencie zwiększyć swoją obecność, nadać jej maksimum smaku i znaczenia, pielęgnować, zanim zniknie na zawsze. Pijąc wino, nie chciałem się upić. Chciałem, by smak był jak najbardziej wyrazisty, bo wiedziałem, że każdy łyk jest niepowtarzalny i ulotny.

To była moja filozofia: przyjąć upadek i przemijanie jako oczywisty fakt. Zamiast się temu sprzeciwiać, używać tej wiedzy do intensywnego, choć często melancholijnego, przeżywania życia. To była praktyka uwagi, a nie apoteoza przesytu. Wiedziałem, że afirmacja życia zawsze musi nieść w sobie świadomość końca, bo inaczej jest tylko bezrefleksyjnym konsumowaniem. To była moja decyzja: cieszyć się płomieniem, wiedząc, że wosk z czasem się wypali.

Wstałem od stołu pod pretekstem poszukiwania ciszy, która w tym rozgardiaszu towarzyskim była cenniejsza niż złoto. Kręte schody w kącie sieni tchnęły chłodem piwnicy, a każdy kolejny stopień intensywniej pachniał wilgocią i starą skórą, jakby czas osiadł w kamieniu na zawsze, uwięziony, lecz wciąż żywy. W kącie niskiego pomieszczenia dostrzegłem taczkę z rozbitym szkłem, a na posadzce plamę wina, która rozlała się jak mapa kontynentu, który nie istniał, a mimo to przyciągał mnie z zadziwiającą mentalną siłą. Moja myśl, niczym cień, podsunęła mi tezę, że rozkosz to kontrolowany rozkład. Świeca triumfuje tylko do momentu, w którym się wypala. Każdy łyk, każdy kęs, każdy pocałunek noszą w sobie własną datę przydatności. Wziąłem głęboki wdech i zacząłem wspinać się schodami z powrotem.

W połowie drogi zatrzymałem się. Zapach papieru, nieoczekiwany i obcy w tym miejscu, wdarł się w moje nozdrza i przeniósł mnie w czasie, do śnieżnego, zimowego miasta, do małego antykwariatu. Światło padało tam skośnie na regały, a ja trzymałem w ręku ciężki tom w zielonej płóciennej oprawie. W środku, między kartkami, znalazłem zasuszonego tulipana, którego piękno zapierało dech w piersiach, a w którym dostrzegłem urok przemijania, wstrzymany w czasie.

Trzymając go w drżącej dłoni, czułem, że nieśmiertelność pozbawiona zapachu jest jedynie uprzejmą formą śmierci. Uświadomiłem sobie, że bunt przeciw banalności nie musi krzyczeć. Potrafi szeptać, ożywiając namiętność w tym, co już martwe. Trwałość, w swej rozpaczliwej próbie ocalenia, wyprzedza naturę. Nie z pychy, lecz z desperacji, z pragnienia ocalenia ulotnej chwili.

Wracam do sali, gdzie śmiech gości brzmi jak zgrzyt zębów. Ten dźwięk przypomina mi coś: widzę siebie w domu, w kuchni, jak wcinam czekoladę. Po każdym odgryzionym kawałku zostają ślady moich zębów — dowód na to, że uległem narkotycznej potrzebie słodkiego.

Jedzenie to sposób na poznanie siebie. Nie tyle sycę się, co odkrywam własne słabości. Każdy gryz, każdy kęs zostawia bliznę — nie w jedzeniu, lecz we mnie. To, jak i co jem, mówi więcej o mnie niż to, co mówię.

Zrozumiałem, że ucztowanie, to rytuał samopoznania przez konsumpcję. Ślad zębów w czekoladzie mówił o mnie więcej niż lustro – jest mapą tego, czego mi brakuje, wyrzeźbioną w tym, co konsumowane.

Pociągam łyk z kieliszka. Wino ma smak dojrzałych owoców i cierpkich ziół. Piję powoli, smakując każdą kroplę, jakby była ostatnią. W tym smaku czuję się zapach winnicy, słońce i deszcz, pracę ludzkich dłoni i ziemię, która oddała swoją duszę. I choć smak jest złożony, a cierpkość przywodzi na myśl melancholię, w tym kieliszku nie ma goryczy. Jest tylko świadomość przemijającego piękna.

Potrzebowałem powietrza, więc wyszedłem na niewielki balkon. Chłód uderzył w mnie z siłą, która była szczera jak przyznanie się do winy. W szybie drzwi balkonowych dostrzegłem cienką rysę, która podzieliła moje odbicie na dwie połowy, jakby ciało i cień rozeszły się w przeciwne strony, jak dwoje kochanków, którzy już nigdy nie mieli się spotkać. Przez szybę widzę, jak w środku sali kelner spokojnie zbiera talerze. Robi to metodycznie, bez pośpiechu — jeden stos, drugi, trzeci. Ja stoję bez ruchu na balkonie, a czuję się wyczerpany całym tym wieczorem. Obserwuję go i myślę: co za paradoks! Ja jestem zmęczony, a to on pracuje. Jego ruchy mają charakterystyczny rytm, który uspokaja. Mój oddech powoli dostosowuje się do jego gestów — podnosi talerz, odstawia, podnosi następny, odstawia... Jest w jego ruchach jakaś lekcja — nie śpieszyć się z życiem.

Wracam do stołu. Po chwili jak duch zjawia się kelner. Dostrzegam przewieszoną na jego przedramieniu serwetkę z niewielkimi śladami wina, które wyglądają jak nieudane akwarele. Spojrzał na mnie, jakby widział kogoś, kto prosi o aspirynę na ból istnienia.

— Może panu coś podać? – spytał cichym głosem.

— Wodę – odpowiedziałem, nie wiedząc dlaczego.

— Do wina?

— Nie. Do kieliszka.

Nalał wodę do czystego szkła i postawił obok mojego czerwonego półksiężyca. Nie pytał o nic więcej. Odszedł, jakby rozumiał, że niektóre gesty nie wymagają tłumaczenia. Postawił je obok siebie. Prosto. Przezroczyście.

I tu dotknął mnie kontrgłos, nie filozoficzny, a najprostszy, najbardziej prozaiczny. Ta woda, w odróżnieniu od krwistego wina była przezroczysta. Nie obiecywała niczego, nie kusiła, nie zostawiała śladów. Istniała, nie afirmując swojego istnienia. Zastanawiałem się, czy prostota nie ma prawa głosu w sporze z dekadencją.

Antynarracja. Neutralność przeciw intensywności. A jednak patrzyłem na oba kieliszki i czułem, że wybór między winem a wodą to wybór między dwiema filozofiami ciała. Jedna mówiła „jeszcze”, druga „wystarczy”. Jedna prowadziła w kierunku więcej, druga w kierunku mniej.

To nie była ucieczka. To była negocjacja z nicością, płacenie odrobiną siebie za odrobinę światła. Dwie reguły: nic na kredyt i nic w zaprzeczeniu. Przyjemność jest prawdziwa, jeśli uznaje własny koniec; prostota – jeśli nie udaje cnoty. Może dekadencja nie była estetyzacją pustki, a próbą wypicia jej do samego końca, by zobaczyć, co zostanie na dnie kieliszka. Może to była miłość do przemijania, która nie udawała nieśmiertelności, lecz całowała ślady czasu na wargach – własnych i cudzych.

Paradoks brzmiał tak: kocham to, co nie ma sensu – jak własny cień, który podąża za mną, ale nigdy mnie nie dogoni. Kocham przemijanie bardziej niż trwanie, bo przemijanie ma rytm, ma dramaturgię, ma kolor. Trwanie jest matowe.

Czas leniwie się sączył w przestrzeni. Świece skróciły się jak zdania po korekcie, rozmowy zmatowiały, a srebro przestało udawać zimne gwiazdy. Uniosłem kielich i zobaczyłem pod nim burgundowy pierścień – ślad wszystkich łyków tego wieczoru. Goście dalej się bawili: rozmowy stawały się głośniejsze, śmiechy częstsze a kieliszki coraz szybciej puste. W mojej głowie niczym mgła zawisło pytanie: czy dekadencja była ucieczką, czy może najuczciwszym wyznaniem, że życie, choć bez gwarancji sensu, smakuje tym intensywniej, im bliżej krawędzi?

Uczta zmierza ku końcowi. Kelner pozbierał talerze z cichością kogoś, kto rozumie finały. Ostatni okruch spadł miękko na obrus, zatrzeszczało odstawiane krzesło, dopaliły się drwa w kominku. Nieruchomy patrzyłem na oba stojące przede mną kieliszki – ten czerwony i ten przezroczysty. Wyglądały jak na dwie strony tej samej monety.

Wlałem wodę do wina. Czerwień zbledła. Piję mieszankę i nagle czuję... zdradę. Zdradziłem coś w sobie, coś, co nie chciało być rozcieńczane. Coś, co domagało się pełni, intensywności, brutalnej szczerości wobec własnych pragnień.

Odstawiam kieliszek z rozczarowaniem. To nie było mądre ani intuicyjne – to była tchórzliwa kalkulacja. Strach przed własną żądzą życia. Przed tym, co we mnie krzyczy: "jeszcze! jeszcze! jeszcze!" i nie chce słyszeć: "zachowaj umiar!.

Sięgam po butelkę wina. Nalewam do czystego kieliszka – bez dodawania wody, bez kompromisów, bez fałszywej ascezy. Czerwień jest gęsta i ciepła jak moja krew. To jest to. Nie negocjacja z nicością – to dyskusja z tym, co we mnie żywe, głodne, nieuspokojone.

Pierwszy łyk pali jak prawda. Drugi smakuje jak zgoda na siebie takiego, jaki jestem. Trzeci... trzeci łyk smakuje jak miłość do tego, co przemija. Płomień jest piękny właśnie dlatego, że zachłannie pożera wosk. Ja jestem piękny właśnie dlatego, że jestem śmiertelny.

Popiół na obrusie układa się w dziwną konstelację. Moją konstelację. Przymykam oczy i czuję, jak każda komórka mojego ciała tańczy. To jest pełna i doskonała forma: kochać intensywność bez usprawiedliwień, bez mądrzenia się, bez kalkulacji. Żyć tak, jakby każdy dzień był ostatni, i wiedzieć, że to nie metafora, tylko instrukcja obsługi.

Otwieram oczy. Wciąż jestem w sali balowej. Prawie pustej. Świece są coraz krótsze, ale jeszcze płoną. Śmieję się cicho, do siebie. Dekadencja to nie filozofia. To religia dla tych, którzy nie boją się być żywi.

Andrzej "Petel" Petelski

Jeśli te słowa dały Ci do myślenia – ufunduj łyk energii niezbędnej do opisywania świata.

Dokarm autora kofeiną

Posłuchaj w formie podcastu:

Słuchaj odcinka w Spotify
psychoparanoik.bsky.social
Andrzej "Petel" Petelski

@psychoparanoik.bsky.social

Dziennikarz | Eseista | Felietonista
Prezentowane tu treści nie mają związku z wykonywaną przeze mnie pracą zawodową.
Wolność słowa, to fundament debaty publicznej — moje wpisy są jej przejawem, a nie stanowiskiem mojego pracodawcy.

Post reaction in Bluesky

*To be shown as a reaction, include article link in the post or add link card

Reactions from everyone (0)